sobota, maja 13, 2017
Arizona Mountain Man odcinek 15
Roy Wern ruszył przed siebie.
Jedynym
pocieszeniem było słońce? Odbijało się zdradliwie od śniegu i oślepiało
jeźdźca. Roy Wern myślał o tym, co zostawiał w indiańskiej wiosce.
Wiedział na pewno, że pozostawił starego przyjaciela w dobrych rękach.
Szara Sowa był gwarancją odzyskania zdrowia. Nie opuszczało go
zaskoczenie związane z prezentem Naomi. Siwy ogier stąpał powoli.
Bezpiecznie stawiał kopyta w gęstym jeszcze śniegu. "Klara" szła obok.
Na grzbiecie dźwigała jakiś pakun.
Starał
się skupić na czym innym. Co dalej, kiedy dopadnie tych podłych
sukinsynów? Dać pole do popisu sędziemu i szeryfowi? Zrobić użytek ze
swoich rewolwerów. Najprościej wpakować w tą hołotę kilka kul i mieć to z
głowy. Postanowił w Blacktown zasięgnąć języka. Nie wierzył, aby
złoczyńcy odjechali gdzieś daleko. Jeździć z furą futer w taką pogodę?
Było bez sensu!
Zjechał w dół doliny.
Nie potrafił odpędzić się od myśli o Naomi. Jej czekoladowe oczy... Miał wrażenie, że widzie je wciąż przed sobą. Próbował wzruszyć tylko ramionami. Bo niby co go interesował jakaś indiańska dziewczyna, do tego wdowa po jakimś zapijaczonym mordochleju. Ale zacieranie wrażenia, jakie na nim zrobiła zupełnie mu się nie udawało. Nie znał tego. Zawsze lekko traktował podobne spotkania. Tym razem było inaczej? Sam nie wiedział, co o tym myśleć. Co bardziej go zajmowało? Dopaść zbirów, którzy go okradli, ranili Boota czy jakaś squaw...
Nie potrafił odpędzić się od myśli o Naomi. Jej czekoladowe oczy... Miał wrażenie, że widzie je wciąż przed sobą. Próbował wzruszyć tylko ramionami. Bo niby co go interesował jakaś indiańska dziewczyna, do tego wdowa po jakimś zapijaczonym mordochleju. Ale zacieranie wrażenia, jakie na nim zrobiła zupełnie mu się nie udawało. Nie znał tego. Zawsze lekko traktował podobne spotkania. Tym razem było inaczej? Sam nie wiedział, co o tym myśleć. Co bardziej go zajmowało? Dopaść zbirów, którzy go okradli, ranili Boota czy jakaś squaw...
Dostrzegł odcinającą się od bieli jakąś szaro-burą masę, która poruszała się wzdłuż potoku. W tą białą ciszę wdarł się ryk bydła? Powoli ruszył w tym kierunku.
Śnieg w
dolinie był głębszy. Wyglądało, jakby wszystkie siły skupiły się na
niej. Wmiotło tam śnieg chyba z okalających go wzgórz.
Bydło
zatrzymało się. Dwóch jeźdźców odłączyło się od stada i ruszyło w
kierunku Roya Werna. Zatrzymał się. Ogier cicho zarżał. Jeźdźcy zbliżyli
się. Roy położył na łęku swój winchester.
- Nie chcę kłopotów! - krzyknął do nich.
- My również! - odkrzyknął jeden z jeźdźców, starszy siedzący na karym wałachu. - Jestem Dick McKee, a to Ron Mills.
- Roy Wern - dotknął końcem palców kapelusza.
- Pędzimy bydło dla wojska do Fortu Granta - dodał ten, który przedstawił się jako Dick McKee. - Chyba pogubiliśmy się. Mam wrażenie, jakbyśmy krążyli dookoła własnego ogona.
- Pędzimy bydło dla wojska do Fortu Granta - dodał ten, który przedstawił się jako Dick McKee. - Chyba pogubiliśmy się. Mam wrażenie, jakbyśmy krążyli dookoła własnego ogona.
Roy Wern obrócił się w siodle.
- Fort Granta? Musicie zawrócić.
- Cholera! Tego się obawiałem.
- Ale nie ma tragedii. Ruszcie w tamtym kierunku - wskazał za sobą. - Uważajcie, bo na kilka mil wjedziecie na teren rezerwatu.
- Kogo spotkamy?
- Szoszonów. Pewnie kilka sztuk bydła i koni będziecie musieli im oddać.
- Rozumiem.
- Jeśli ktoś strzeli, to wydacie na siebie wyrok. Noga nie ujdzie z ich pola.
- Rozumiem - Dick McKee poklepał swego konia po karku. - Nie ma obawy. Nie chcemy mieć kłopotów, sami też ich nie tworzymy.
Zawrócił konia.
- Panie McKee! - Roy zawołał za oddalającym się jeźdźcem. Ten zatrzymał się.
- Tak, panie Wern? - uśmiechnął się. - Może po prostu Dick!
- Roy!
- Po minie widzę, że masz do mnie interes? Ale bydła chyba nie chcesz kupować.
- Nie, nie tym razem - Roy podjechał do niego. - Długo jesteście w drodze?
- A czemu pytasz? - Dick McKee zaczął się przyglądać mu z uwagą. - No już kilka dobrych dni...
- Szukam grupy jeźdźców. Może oferowali futra?
- Mijali nas jacyś tacy... - wtrącił ten przedstawiony jako Ron Mills.- Chyba z czterech. Pamiętasz Dick?
Roy Wern ożywił się. Jego oczy oczekiwały ciągu dalszego. Przenosił je z twarzy Dicka McKeena na Rona Millsa. Obaj wymienili się potakującymi spojrzeniami.
- Masz rację Ron. Tak, jakoś we wtorek...
- A teraz, jaki jest dzień?
- Sobota! - szybko wtrącił Ron.
- Sobota? - Roy powtórzył, jak echo.
- Mam wrażenie Roy, że straciłeś kilka dni?
Badawcze spojrzenie Dicka natrafiło na półuśmieszek zapytanego. Tak, tych kilka dni wśród Szoszonów. Stracił rachubę. I szansę na dopadnięcie tej bandy?
- Wyprowadź mnie z błędu: ktoś zalazł ci za skórę? Tamci, tak?
- Jeżeli to ci sami...
- Dwa luzaki pełne skór?
- Tak.
- Raczej na traperów nie wyglądali. Ten ich niby szef młody?
- Może miał z dwadzieścia lat.
- Na młodym gniadoszu?
"Oni" - pomyślał Roy.
- Oni! - powiedział głośno.
- Jeśli zeszli do Blacktown i sprzedali twój towar...- Dick przerwał. Mięśni twarzy Roya drgnęły. Obaj wiedzieli, że nie mylą się. - ...to pewnie teraz chleją tam lub dupczą do bólu. To był niezły towar.
- Mój! - przyznał Roy. - A jeszcze zranili mego przyjaciela.
- Nie żyje?
- Jest ranny, ale się wyliże. Szoszoni nas uratowali.
- No to brawo! - uśmiechnął się Dick. - Jeśli napadli was kilka dni temu, zostawili w lesie...
- Zabili mego konia - dodał zgodnie z prawdą Roy.
- No to masz nad nimi przewagę, przyjacielu!
Roy oniemiał. O czym on mówi. Tych kilka dni...
- Wiem o czym myślisz Roy! - ciągnął dalej McKee.- Oni mają przewagę kilku dni? Nieprawda! Obłowili się, sprzedali twoje futra i teraz przepuszczają to w miasteczku. W taką pogodę pies z kulawą kurą nie wyjdzie na spacer. A ta hołota pija za twoje, używa... Blacktown pełne jest uciech. To na pewno stępiło ich kretyńskie umysły! Powyciągasz ich, jak króliki z nory: jednego za drugim! Co do jednego!
- Możesz mieć rację - w Roya wstąpił duch otuchy.
- Ależ mam! Na pewno mam Roy! - poklepał konia po karku, bo ten zaczął kiwać głową na strony. Widać znużyło go stanie? Dick wyciągnął rękę: Życzę ci powodzenia. Szkoda, że nie będę świadkiem waszego spotkania. Armia czeka na swoją porcję wołowiny! Czekam w prasie na wieści z Blacktown!
Zaśmiał się i dodał:
- Tylko nie traf na afisze... żywy lub martwy!
Razem z Ronem Millsem zawrócił konia i ruszyli ku stadu. Bydło też widać było zmęczone oczekiwaniem? Gdy tylko obaj dojechali do niego ruszyło w swoją stronę. Do Fortu Granta droga była jeszcze długa.
Roy Wern nie musiał kalkulować. Do Blacktown droga była prosta. Śnieg znowu zaczął padać, ale to nie mogło go powstrzymać od pokonywania kolejnych mil. Zdawał sobie sprawę, że każdy ruch kopy zbliżał go ku tym, którzy mogli stać się jego wyrokiem śmierci. I tak pewnie myśleli? Dick McKee chyba miał rację. Człowiek bez konia w tej głuszy, z rannym towarzyszem, to pewna śmierć. Chyba dobry los zesłał na jego drodze najpierw Dwa Księżyce, a teraz McKee.
"Naomi go wybrała... co ja mówię «wybrała». Kazała ci dać swego «Pioruna». Jakby siebie oddawała" - wróciły do niego słowa Szarej Sowy. Znów Naomi? Koń szarpnął łbem.
- Nie będziesz chyba teraz stawiał się? Blacktown nie jest na końcu świata.
Ruszyli we właściwym kierunku. Nie poganiał konia.
Zawrócił konia.
- Panie McKee! - Roy zawołał za oddalającym się jeźdźcem. Ten zatrzymał się.
- Tak, panie Wern? - uśmiechnął się. - Może po prostu Dick!
- Roy!
- Po minie widzę, że masz do mnie interes? Ale bydła chyba nie chcesz kupować.
- Nie, nie tym razem - Roy podjechał do niego. - Długo jesteście w drodze?
- A czemu pytasz? - Dick McKee zaczął się przyglądać mu z uwagą. - No już kilka dobrych dni...
- Szukam grupy jeźdźców. Może oferowali futra?
- Mijali nas jacyś tacy... - wtrącił ten przedstawiony jako Ron Mills.- Chyba z czterech. Pamiętasz Dick?
Roy Wern ożywił się. Jego oczy oczekiwały ciągu dalszego. Przenosił je z twarzy Dicka McKeena na Rona Millsa. Obaj wymienili się potakującymi spojrzeniami.
- Masz rację Ron. Tak, jakoś we wtorek...
- A teraz, jaki jest dzień?
- Sobota! - szybko wtrącił Ron.
- Sobota? - Roy powtórzył, jak echo.
- Mam wrażenie Roy, że straciłeś kilka dni?
Badawcze spojrzenie Dicka natrafiło na półuśmieszek zapytanego. Tak, tych kilka dni wśród Szoszonów. Stracił rachubę. I szansę na dopadnięcie tej bandy?
- Wyprowadź mnie z błędu: ktoś zalazł ci za skórę? Tamci, tak?
- Jeżeli to ci sami...
- Dwa luzaki pełne skór?
- Tak.
- Raczej na traperów nie wyglądali. Ten ich niby szef młody?
- Może miał z dwadzieścia lat.
- Na młodym gniadoszu?
"Oni" - pomyślał Roy.
- Oni! - powiedział głośno.
- Jeśli zeszli do Blacktown i sprzedali twój towar...- Dick przerwał. Mięśni twarzy Roya drgnęły. Obaj wiedzieli, że nie mylą się. - ...to pewnie teraz chleją tam lub dupczą do bólu. To był niezły towar.
- Mój! - przyznał Roy. - A jeszcze zranili mego przyjaciela.
- Nie żyje?
- Jest ranny, ale się wyliże. Szoszoni nas uratowali.
- No to brawo! - uśmiechnął się Dick. - Jeśli napadli was kilka dni temu, zostawili w lesie...
- Zabili mego konia - dodał zgodnie z prawdą Roy.
- No to masz nad nimi przewagę, przyjacielu!
Roy oniemiał. O czym on mówi. Tych kilka dni...
- Wiem o czym myślisz Roy! - ciągnął dalej McKee.- Oni mają przewagę kilku dni? Nieprawda! Obłowili się, sprzedali twoje futra i teraz przepuszczają to w miasteczku. W taką pogodę pies z kulawą kurą nie wyjdzie na spacer. A ta hołota pija za twoje, używa... Blacktown pełne jest uciech. To na pewno stępiło ich kretyńskie umysły! Powyciągasz ich, jak króliki z nory: jednego za drugim! Co do jednego!
- Możesz mieć rację - w Roya wstąpił duch otuchy.
- Ależ mam! Na pewno mam Roy! - poklepał konia po karku, bo ten zaczął kiwać głową na strony. Widać znużyło go stanie? Dick wyciągnął rękę: Życzę ci powodzenia. Szkoda, że nie będę świadkiem waszego spotkania. Armia czeka na swoją porcję wołowiny! Czekam w prasie na wieści z Blacktown!
Zaśmiał się i dodał:
- Tylko nie traf na afisze... żywy lub martwy!
Razem z Ronem Millsem zawrócił konia i ruszyli ku stadu. Bydło też widać było zmęczone oczekiwaniem? Gdy tylko obaj dojechali do niego ruszyło w swoją stronę. Do Fortu Granta droga była jeszcze długa.
Roy Wern nie musiał kalkulować. Do Blacktown droga była prosta. Śnieg znowu zaczął padać, ale to nie mogło go powstrzymać od pokonywania kolejnych mil. Zdawał sobie sprawę, że każdy ruch kopy zbliżał go ku tym, którzy mogli stać się jego wyrokiem śmierci. I tak pewnie myśleli? Dick McKee chyba miał rację. Człowiek bez konia w tej głuszy, z rannym towarzyszem, to pewna śmierć. Chyba dobry los zesłał na jego drodze najpierw Dwa Księżyce, a teraz McKee.
"Naomi go wybrała... co ja mówię «wybrała». Kazała ci dać swego «Pioruna». Jakby siebie oddawała" - wróciły do niego słowa Szarej Sowy. Znów Naomi? Koń szarpnął łbem.
- Nie będziesz chyba teraz stawiał się? Blacktown nie jest na końcu świata.
Ruszyli we właściwym kierunku. Nie poganiał konia.
(cdn)
I zapachniało romansem...
OdpowiedzUsuńMona
Obawiam się, abym nie utknął w ślepej uliczce. Roy Wern musi dopaść pewnych niebezpiecznych ludzi... Podoba się ten wątek?
OdpowiedzUsuńJestem pewna,że sprosta Pan oczekiwaniom czytelników jak i czytelniczek. Czy wątek uczuciowy mi się podoba?Oczywiście!
OdpowiedzUsuńSądzę, że uda się Panu pogodzić "interesy"wszystkich bohaterów.
Wszak za każdym sukcesem silnego mężczyzny stoi silna kobieta...
Mona
Silna kobieta nie powinna burzyć fabuły... No - pomyślę. Nie chciałbym zwieść oczekiwań Czytelników. Choć z drugiej strony znam głosy, że wydziwiam pisząc na tym blogu takie "brednie".
OdpowiedzUsuńJeśli ktoś szuka ambitniejsze lektury, niech sięgnie po "Noblistów"
OdpowiedzUsuń"de gustibus non est disputandum"
Mona
Po prostu te opowiadania, to pewna odskocznia od trudnych tematów historycznych. Jak zresztą widać i tu nie da się do końca uciec od historii.
OdpowiedzUsuńTak też je traktuję...
OdpowiedzUsuń