piątek, sierpnia 19, 2016

Trio...

Norma Smith oparła się o ścianę.
Jej oczy.
Te zawsze piękne, błyszczące, radosne traciły nie tylko blask, traciły sens istnienia. Świat nie mógł być tak krańcowo zły. To, co wczoraj było uniesieniem, szalonym ogniem - dziś stawało się pogorzeliskiem? Przecież to jakiś absurd.
- Co myślisz dalej z tym zrobić, Thom?
Ale on nawet nie poruszył się z fotela, na którym siedział. Jedyne, co zrobił to odłożył tą cholerną gazetę. Wyniki w czwartej gonitwie czy zwyżki akcji w jakieś kolonialnej spółce nie mogły być ważniejsze od niej?! Chyba jednak... były. I to ją ubodło jeszcze bardziej.
- Nie możesz się teraz ode mnie odwrócić! To dziecko jest także twoim!
Zapalił cygaro. Jeszcze wczoraj powiedziałaby, jak bardzo lubi ten widok, jak upaja ją, uspakaja ten zapach. Teraz było zupełnie inaczej? Teraz była tylko ona! A przed sobą miała jakąś ścianę? mur? bezgraniczną przepaść?
- Thomasie Wood, ja mówię do ciebie.
- Słyszę.
- Nie możesz się teraz ode mnie odwrócić? To nasze dziecko.
- Tak...
- Tylko na tyle cię stać?
Spojrzał na nią. Zrobiło się jej zimno. To były te same stalowe oczy? A gdzie ogień, żar, pożądanie? Tym razem stal była zimna, okrutnie obojętna i pusta.
- Nie patrz tak na mnie! Boję się...
- Czego?
- Że mnie... zostawiasz.
- Chcesz pieniędzy? 
- Co? - jej zdziwienie wprawiłoby każdego w osłupienie. Ale Thomas Wood zdawało się tego nie dostrzegał. Wstał, podszedł do sekretarzyka i otworzył szufladę. Położył na blacie  swego browninga i wydobył szarą kopertę. 
- Co robisz?
Podszedł do niej z kopertą.
- Co to jest?!
- Pieniądze!
- Pieniądze?! Oszalałeś? Mylisz, że jestem pierwsza lepsza... z ulicy... że rzucisz ochłapem, a ja zamerdam ogonem?! 
Dostrzegł wreszcie zmianę w rysach jej twarzy. Ten gniew, ściskająca się brew dodawał jej jeszcze większego powabu. Chciał ją pocałować. Ale odepchnęła go.
- Nie jestem twoją dziwką! Idź sobie w okolice Whitechapel - tam za kilka pensów...
Nie odpowiedział na to. Wzruszył ramionami.
- Nie mów później, że nie chciałem ci pomóc. To ty nie chciałaś mej pomocy.
- Głupcze! Jakiej pomocy? Ty jesteś moją pomocą! - jej głos stawał się bardzo odważnie grzmiący. Pamiętała, jak ojciec komenderował w domu. Weteran walk z Mahdim. Ile musiała z siostrami przy tej okazji nasłuchać się o Chartumie, gordonie czy innych beduinach. Szybko poprawiła się: Naszą pomocą.
Thomas podszedł do sekretarzyka. Schował kopertę.
- To wszystko na co cię stać?! - nie mieściło się to jej w głowie. Człowiek, dla którego była w stanie rzucić cały świat, swoją reputację, dobre imię okazywał się być chodzącą nikczemnością.
- Mam twego męża wyzwać na pojedynek i ukatrupić? Tak? Tego chcesz?! To by była zabawna gratka dla całego Londynu - parsknął jej bez żadnego hamowania, pozorowania.
Poczuła się naga. Jak wtedy, kiedy pierwszy raz pozwoliła sobie na chwilę słabości... Tylko, że po pierwszej nastąpiła druga i trzecią, i osiemnasta. W końcu dzieci nie brały się z powietrza.
- Jak ja to mogłam zrobić Williamowi? Jaka ja byłam głupia?! Rozwiodę się...
- I, co?
- Wyjedziemy do Egiptu!
- Po co?
- Żeby nasza córka...
- Skąd ta pewność, że to córka? - zdziwił się i zaciągnął dymem swego cygara. 
- Matka, to czuje. Możemy w Egipcie ułożyć sobie życie...
- Ale ja się nawet nie ruszę z Londynu! Ani na krok. Afryki miałem dość, gdy trzeba było ganiać tych dziwolągów Burów! 
Jego dziwne opanowanie raniło ją po raz kolejny. Takiego Thomasa Wooda nie znała. Mijający rok był przecież ich wzajemnym odkrywaniem - siebie, swych tajemnic. Nawet nieśmiałych planów. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że w tym nigdy nie było jego stanowczości. Godził się na każdy jej pomysł, ale nigdy nie rozwijał, nie kontynuował tego, co ona zaczynała. Kiwanie głową brała za potwierdzenie. A teraz? Teraz świat stał do góry nogami.
- Przecież nie walczyłeś! Tylko byłeś korespondentem wojennym...
- Tylko?! - zagotowało się w nim. - A za drutami u Burów, to siedział krasnoludek?!
Pokazał jej nadgarstek lewej dłoni. To od tej szramy wszystko zaczęło się? To było na przyjęciu u Talbota? Nie, to chyba u... kuzynki hrabiego Kitchenera. Rozmawiał z Clementine Spencer? Tego była pewna. Nie mogła nie zauważyć tej przystojności. Wysoki, opanowany, z jakby nieśmiałym uśmiechem. Miała wrażenie, że wstydzi się sam siebie. Nawet Randolph Ross nie zrobił na niej takiego wrażenia, jak Thomas Wood. Clementine musiała zauważyć jej zainteresowanie, bo od razu przedstawiła ich sobie. Pierwszy wspólnie wypity szampan... Nic z tego nie pamiętała. William dyskutował w bibliotece z gospodarzem i kilkoma innymi, bardzo poruszonymi panami na temat króla Edwarda i wizyty w Londynie cesarskiego siostrzeńca, tego bufona z Berlina Wilhelma. Wtedy liczyły się tylko te stalowe oczy. Dostrzegła tę ranę.
- Thomas... Czy to... to... już koniec?
Nie odpowiedział. Jego milczenie było jak wyrok. Teraz nie kładła go na karb jego opanowania, rozwagi. Teraz stało się ono ucieczkę, tchórzostwem, małością! Tak, Thomas Wood w jednej chwili stawał się małym, podłym, nie godnym wzgardy człowieczkiem?!
- Clementine miała rację!
- Z czym? - zainteresował się. Damskie ploty go interesowały, o ile nie szło akurat o to, kto z kim i dlaczego tamta pani z tamtym panem...  Cygaro w jego rękach zadrżało? To był ułamek sekundy. Nie uszło to jednak uwagi Normy Smith.
- Powiedziała jedno, ważne słowo...
- Tak? Jakie?
- "Uważaj".
- Uważaj?
- Zachowałam się, jak suka spuszczona z łańcucha. Dziwka z Whitechapel nie jest ode mnie gorsza.
- Wulgaryzujesz! - machnął ręką, ale jej ściśnięte usta wybijały go z pewności siebie? Biała kokarda upleciona pod szyją na tle nabrzmiewających ust stała się jeszcze jaśniejsza.
- Nie, Thomas! Nie wulgaryzuję. Tak po prostu jest! Dobrze, że mój ojciec tego nie doczekał.
Córka trzeciego hrabiego Neville Sandtona czuła się, jak pospolita, uliczna dziewka. Jakaś tam Mary Ann Nichols czy Annie Chapman! Kto był temu winny? Nigdy nie rozpatrywała tego w kategoriach winy? Nie miała skrupułów przyjmować tej cudownej szmaragdowej koli, tych wyjazdów do Leicester, Szkocji czy na pole pod Hastings. Wtedy czuła się królową? To była jej wiktoria? Gorzko teraz smakowała gorycz porażki. To był jej Bosworth?
- Jesteś... jesteś... nikczemnym... gnojkiem! Słyszysz?!
- Skończ ten... melodramat.
- Co mówisz? Melodramat?! Mówię o nas... Nie! O naszym dziecku!
- Równie dobrze może być Williama.
- Oszalałeś?! Nic mnie nie łączy z tym... z tym... starcem!
- Jakoś nie przeszkadzało ci wyjść za niego? - odbił piłeczkę. - Nie przeszkadzało... Jego fabryki, huty, funty...
- Thomasie Wood! nie jesteś godny, żeby na ciebie splunąć!
- Znalazła się... Anna Karenina!
- Jestem za głupia by nią być! Ty Wrońskim? Możliwe! Ten sam poziom tchórzostwa!
- Uważaj, co mówisz...
- A, co?! - rosła w niej burza, która szukała upustu. - Pchniesz mnie pod pociąg? Z naszym dzieckiem? Byłbyś aż takim bydlęciem?! Nie, nie jestem Anną Kareniną! Nie mam jej odwagi! Dałam się porwać zwykłej chuci! A teraz Bóg mnie za to karze.
- Po co do tego mieszać Boga?! - obruszył się.
- Bo, jak człowiek kocha, to mu pan Bóg odbiera rozum i sens patrzenia. Jesteś żałosnym indywiduum Thomasie Wood. Zerem! Nikim!
Thomas Wood nalał z karafki brendy. Nie pił jednak.
- Czy ta rozmowa musi tak przebiegać?
- A jak chciałbyś? Żeby służebnica twoja na kolanach kajała się, włosami myła twe stopy i całowała twe ślady na parkiecie?! Nie zapominaj, że jestem córką Neville Sandtona! To coś jeszcze w tym kraju znaczy! Duke of Marlborough i mój...
- Skończ tę archeologię... - przerwał jej. Te licytacje na przodków, pola bitew, ścięte głowy?
- Tak duke of Marlborough nie ma tu nic do tego, że spotkałam na drodze szelmę i podłe bydlę! Tylko, że ładnie opakowane w bombonierkę gówno!
- Ten wulgaryzm nie dodaje ci uroku...
- Mój urok?! Jeszcze wiesz, co to jest?! - ciskała się. Najchętniej rzuciłaby się na tą wypacykowaną twarz i zostawiła na resztę życia ślady swych paznokci. Ale miał rację: po co ten melodramat? - Urok? Został w twej pościeli, twoich umizgach i uściskach, a skutek rośnie we mnie, pod sercem... Może już jej własne teraz bije! Kiedyś dowie się, jaką miernotą był ten, co ją spłodził.
Thomas Wooda pociągnął łyk z kieliszka.
- Mój panie, wstyd mi, że miałeś władzę nade mną... Wycisnąłeś z tego, co miałam piękne i zepchnąłeś do poziomu szmaty!
Podeszła do drzwi.
- Nie odchodź. Proszę. Norma - usłyszała za plecami. Stał w miejscu. I tylko patrzył na nią. Nie wykonał najdrobniejszego ruchu. Nawet wtedy, kiedy położyła rękę na klamce.
Otworzyła drzwi.
Zamarła.
Na wprost stał William. Tak, William Smith III, jej mąż.
- Will?
- Jesteś kim więcej, niż Anną Kareniną... Dla mnie...
- Słyszałeś? - zadrżała.
- Może mój dziad nie był z dukem of Marlborough, ale swój honor też mam. Wracajmy.
- My? Dokąd? Nie mam do czego wracać...
- Do domu.

Brak komentarzy: