poniedziałek, maja 20, 2013
Desperacja...
Wiedział,
że musi wejść do antykwariatu. Długo stał na zewnątrz. Deszcz
już przestał padać. Złożył parasol. To nie była jego pierwsza
wizyta w tym miejscu. Był tu po raz czwarty. Za pierwszym razem
nadjechał taksówką, ale kazał kierowcy przyśpieszyć. Później
siedział w cukierni po drugiej stronie ulicy. Widział, jak
właściciel otwierał rano drzwi i spuszczał stara markizę. W
pochylonej sylwetce próbował odnaleźć czas przeszły dokonany. Za
trzecim razem, kiedy już był zdecydowany na wszystko, stanął w
drzwiach, ale widać los sam pozwolił sobie powikłać bieg zdarzeń,
bo na szybie ujrzał przyklejoną plastrem kartkę. Niezgrabnie
napisano na niej ołówkiem: „Z powodu choroby nieczynne do
wtorku”. A właśnie był wtorek. Córka nie mogła się nadziwić,
że ojciec kolejny raz jechał tutaj, tym bardziej, że wcześniej
nie był amatorem tego typu wycieczek. Wreszcie dziś. Nawet deszcz
nie był w stanie zatrzymać go w hotelu. Po śniadaniu usiadł do
przerwanej dzień wcześniej partii szachów, przesunął po polach
kilkoma figurami, ale nie widział w tym ani sensu, ani mocy. Cisnął
nawet czarnym koniem o ścianę. Zamówił taksówkę. Tym razem los
okazał się łaskawszy. Antykwariat był otwarty.
Stary, wąski, zapchany setkami tomów, które znoszono zewsząd, ale niewiele z nich odnajdowało nowych właścicieli. Co z tego, że z powyginanych od ciężarów półek łasiły się grzbiety wielkiej klasyki, pierwsze wydania wieszczów, zaczytane na pograniczu zagłady kryminały i sensacyjne chłamy, nawet przebrzmiałe romanse, stosy gazet, których nagłówki ongiś elektryzowały tak zwaną opinię publiczną. Teraz nikogo nie interesowały, oprócz poprzednich właścicieli, którzy chcieli się ich pozbyć. Ci chociaż mieli namiastkę poczucia ich wartości lub litości, czy jak to jeszcze nawet nazwać, w każdym bądź razie nie machnęli tego do śmietnika pomiędzy nieodoskrobany z resztek słoik majonezu i spleśniałe śliwki, których zagoniona gospodyni nie przetworzyła w smaczne powidła.
Ta wegetacja trwała latami, oczekiwanie, że ktoś wysunie z półki spłowiały grzbiet książki. Cena? Cena wypisana ołówkiem na tylnej stronie ostatniej wyklejki była tak dawno postawiona, że denominacja zdążyła ją zdublować. Na niektórych były jeszcze archaiczne naklejki z winietą Domu Książki. Nikt o nich nie pamiętał. Nawet kurz jakby zapomniał, aby osiadać na nich. Bo po co? Bezpowrotnie minął czas, kiedy dobijano się do półek, aby zdobyć fascynujący tytuł, kolejne dzieło popularnego autora. Dziś jego nazwisko nic nie mówiło przeciętnemu pożeraczowi popcornu. To był dla kogoś zbyteczny balast. Zmarnowany pieniądz, który szybko można było zamienić w puszkę z napojem lub bilet do kina. Równie dobrze można by było spodziewać się randki na... cmentarzu.
Jeśli sowa ma być symbolem mądrości, to owo wypchane trofeum, które z wysokości dwóch i pół metra, patrzyły szklanymi oczami na antykwariat dawno by stąd uleciało, gdyby mogło. Wczepiona pazurami w próchniejący pień trwała na swoim posterunku od blisko pół wieku. Pamiętała chwile triumfu. Radosne uśmiechu, mlaskania, gesty i miny, tych, którym udało się zdobyć unikatowy lub wyjątkowy tytuł. Pewnie, zachodzili tu próżni snobi, dla których książki stanowiły dekoracyjny dodatek do ich wypucowanych mebli niby-Ludwiki XVI-ste. Kraina próżności też jednak gdzieś wymarła. Dawno nie było nikogo, kto zakupywał serię wydawniczą, bo pasowała do bordowego dywanu lub sztychu, który miał dowartościować plebejski rodowód. Ile lat szarzał przy starym piecu kartusz herbowy z klejnotem „Rogala”? Biała część tarczy na dobre zszarzała, a wycięte rogi przypominały smutny widok. Myślałby kto, że dopiero co zdjęto go znad kominka zapleśniałego zamczyska.
Tu czas nie zatrzymał się. Tu czas nieubłaganie cofał się. Nikt nie pamiętał już, co się stało z pająkami, który misternie tkały swoje sieci. Dawno ich nikt tu nie widział. Postrzępione, zwisające pajęczyny niczego już złowić nie mogły. Zmyślny Sarmata pewnie uczyniłby z nich pożytek zagniatając ze śliną i chlebem, i robiąc z niech okład na świeżą ranę. Ale teraz? W dobie antybiotyków, histerii przed każdym mikrobem? Dogorywały samotnie trącane sporadycznie przez podmuch niby-wiatru.
Wszystko tu było bez sensu. Zegar, którego nikt nie nakręcał, przekrzywiona mapa, która wspominała czas triumfu i chwały, zasuszone w wazonie kwiaty, które dawnym blaskiem próbowały oczarować leżące i wiszące miedzioryty. Z tamtego z zaciekami patrzyły gniewne oczy jakiegoś francuskiego kardynała czy biskupa. Napis pod wizerunkiem wyblakł i tylko mizernie przedzierał się blady cień herbu...
Pan Mieczysław przypominał swoje zbiory. Myślałby kto, że zza regałów zerkał cesarz Franciszek Józef I lub nawet Wernyhora. Złośliwcy dorzucali jeszcze jedno określenie, filmowe: Jańcio Wodnik. Jeśli dłużej się przejrzeć, to faktycznie przypominał bohatera filmu Kolskiego. Marynarka chyba naprawdę pamiętała czasy, kiedy w Krakowie jeździły dorożki, a mistrz Wyspiański wystawiał swoje sztuki. Aż dziw, że mole jej na nim nie zjadły. Zawsze ta sama muszka w wyblakłym kolorze i okulary, jakich nie powstydziłby się stary subiekt, pan Ignacy Rzecki. „Rupieciarnia”- tak to miejsce określała przez ostatnie lata pani Brygida. Pan Mieczysław kiedyś bardzo emocjonalnie odbierał przycinki żony, z czasem jednak jego energia przycichła, pochyliła się, a na koniec straciła dawny blask, przypominając stara, pomiętą koszulę. Nawet podobało mu się, kiedy raz jeden usłyszał z zazwyczaj wrogo zaciśniętych ust zgorzkniałej kobiety: „Sam jesteś, jak rupieć!”. I chyba był, bo coraz bardziej tak właśnie się czuł. Po Brygidzie pozostał pusty flakon po konwaliowej wodzie toaletowej, poszarpany przez czas i myszy wachlarz, kilka fotografii i szarfa, którą miała we włosach pewnego lipcowego wieczoru, kiedy spotkali się na Plantach. Ta sama, która teraz służyła jako zakładka w „Banderii prutenorum” Jana Długosza. Każdy z kartonów znał na pamięć. Sentymentem darzył ten z chorągwią Brunszwiku. Paskowany lew w biało-czerwone pasy. Skąd ten sentyment? Sam nie umiał tego wyjaśnić. Odkąd Brygida przeniosła się na łono Abrahama i mógł już tylko zapalać świeczkę na jej mogile życie nabrało innego tempa. Jeszcze bardziej wyhamowało swój bieg. Bo niby do czego miał się spieszyć? Na zupę pomidorową ze swojskim makaronem nie miał już szans, a na ugotowanie kolejnego jajka po wiedeńsku nie potrzebował miarowego odmierzania zegara. Czy je ugotował o osiemnastej czy jak mawiał stryj Leopold kwadrans na trzecią nie przedstawiało żadnej wartości.
Zapomniał, kiedy próg antykwariatu przekroczył ostatni klient. Antykwariat wciśnięty między dwie potężne kamienice nie przyciągał nikogo. Zakurzone szyby nie zachęcały do zajrzenia do środka. Pan Mieczysław co rusz, to wykładał i układał książki, ale zabiegani ludzie gnali gdzieś przed siebie. Nie potrzebowali albumów Matejki, Mehoffera czy Kossaków. Po co? Żeby stały tylko i kurzyły się. Średnio inteligentnemu człowiekowi przestało zależeć na rozumieniu kreski Gierymskiego czy Malczewskiego. Zapomniano czerpać radości w upajaniu się plamą Podkowińskiego czy chłodem śniegu Fałata. Niby kogo miał poruszać Grottger? Tego pana, który mimo nadwagi pchał w usta kolejną ociekającą keczupem i majonezem bułę z kotletem. Dziś jeden z drugim jest dumny ze swojej niewiedzy! Szczerzy zęby do kamery w lokalnej lub ogólnopolskiej telewizji, kiedy nie zna podstawowych dat z historii Polski. A jej tyle było na wszystkich półkach. Już nie potrafił się irytować na ignorancję, kiedy klient mylił cesarza Maksymiliana II z arcyksięciem Maksymilianem. „To było ich dwóch?”- słyszał zaskoczenie w głosie, ale i nutę niedowierzania, a na koniec lekceważące parsknięcie. Kiedyś przeciwko takiemu obrazoburczy wytoczyłby działa, niczym kolubryna spod Częstochowy. Nikogo to nie interesowało. Kiedy proponował jedno z wydań „Potopu” usłyszał: „Aaaaa... widziałem... film był...”. Załamał się. Usiadł na swoim fotelu, w którym kiedyś sadowił się kot „Pietruszka”, i byłby gorzko zapłakał, tylko już zapomniał, jak się to robi.
Wiszący nad drzwiami stary dzwonek zakołysał się. Pan Mieczysław początkowo nie zareagował. W końcu był na ulicach Paryża i razem z Jeanem Valejanem szukał Mariusza... Nie od razu podniósł wzrok znad ciężkiego tomu. Ale nie mylił się, poczuł lekki powiew świeżego powietrza, nawet na sekundę usłyszał dźwięk przejeżdżającego samochodu. Podniósł się z fotela i oczom jego ukazał się zapomniany widok: przy jednym z regałów stał starszy jegomość. Żywcem przypominał pana Polikarpa z jednej z bajek Ewy Szelburg Zarembiny. Miał taki sam kapelusz i zdało się, przez pomyłkę wypadł z tamtej bajki.
Stary, wąski, zapchany setkami tomów, które znoszono zewsząd, ale niewiele z nich odnajdowało nowych właścicieli. Co z tego, że z powyginanych od ciężarów półek łasiły się grzbiety wielkiej klasyki, pierwsze wydania wieszczów, zaczytane na pograniczu zagłady kryminały i sensacyjne chłamy, nawet przebrzmiałe romanse, stosy gazet, których nagłówki ongiś elektryzowały tak zwaną opinię publiczną. Teraz nikogo nie interesowały, oprócz poprzednich właścicieli, którzy chcieli się ich pozbyć. Ci chociaż mieli namiastkę poczucia ich wartości lub litości, czy jak to jeszcze nawet nazwać, w każdym bądź razie nie machnęli tego do śmietnika pomiędzy nieodoskrobany z resztek słoik majonezu i spleśniałe śliwki, których zagoniona gospodyni nie przetworzyła w smaczne powidła.
Ta wegetacja trwała latami, oczekiwanie, że ktoś wysunie z półki spłowiały grzbiet książki. Cena? Cena wypisana ołówkiem na tylnej stronie ostatniej wyklejki była tak dawno postawiona, że denominacja zdążyła ją zdublować. Na niektórych były jeszcze archaiczne naklejki z winietą Domu Książki. Nikt o nich nie pamiętał. Nawet kurz jakby zapomniał, aby osiadać na nich. Bo po co? Bezpowrotnie minął czas, kiedy dobijano się do półek, aby zdobyć fascynujący tytuł, kolejne dzieło popularnego autora. Dziś jego nazwisko nic nie mówiło przeciętnemu pożeraczowi popcornu. To był dla kogoś zbyteczny balast. Zmarnowany pieniądz, który szybko można było zamienić w puszkę z napojem lub bilet do kina. Równie dobrze można by było spodziewać się randki na... cmentarzu.
Jeśli sowa ma być symbolem mądrości, to owo wypchane trofeum, które z wysokości dwóch i pół metra, patrzyły szklanymi oczami na antykwariat dawno by stąd uleciało, gdyby mogło. Wczepiona pazurami w próchniejący pień trwała na swoim posterunku od blisko pół wieku. Pamiętała chwile triumfu. Radosne uśmiechu, mlaskania, gesty i miny, tych, którym udało się zdobyć unikatowy lub wyjątkowy tytuł. Pewnie, zachodzili tu próżni snobi, dla których książki stanowiły dekoracyjny dodatek do ich wypucowanych mebli niby-Ludwiki XVI-ste. Kraina próżności też jednak gdzieś wymarła. Dawno nie było nikogo, kto zakupywał serię wydawniczą, bo pasowała do bordowego dywanu lub sztychu, który miał dowartościować plebejski rodowód. Ile lat szarzał przy starym piecu kartusz herbowy z klejnotem „Rogala”? Biała część tarczy na dobre zszarzała, a wycięte rogi przypominały smutny widok. Myślałby kto, że dopiero co zdjęto go znad kominka zapleśniałego zamczyska.
Tu czas nie zatrzymał się. Tu czas nieubłaganie cofał się. Nikt nie pamiętał już, co się stało z pająkami, który misternie tkały swoje sieci. Dawno ich nikt tu nie widział. Postrzępione, zwisające pajęczyny niczego już złowić nie mogły. Zmyślny Sarmata pewnie uczyniłby z nich pożytek zagniatając ze śliną i chlebem, i robiąc z niech okład na świeżą ranę. Ale teraz? W dobie antybiotyków, histerii przed każdym mikrobem? Dogorywały samotnie trącane sporadycznie przez podmuch niby-wiatru.
Wszystko tu było bez sensu. Zegar, którego nikt nie nakręcał, przekrzywiona mapa, która wspominała czas triumfu i chwały, zasuszone w wazonie kwiaty, które dawnym blaskiem próbowały oczarować leżące i wiszące miedzioryty. Z tamtego z zaciekami patrzyły gniewne oczy jakiegoś francuskiego kardynała czy biskupa. Napis pod wizerunkiem wyblakł i tylko mizernie przedzierał się blady cień herbu...
Pan Mieczysław przypominał swoje zbiory. Myślałby kto, że zza regałów zerkał cesarz Franciszek Józef I lub nawet Wernyhora. Złośliwcy dorzucali jeszcze jedno określenie, filmowe: Jańcio Wodnik. Jeśli dłużej się przejrzeć, to faktycznie przypominał bohatera filmu Kolskiego. Marynarka chyba naprawdę pamiętała czasy, kiedy w Krakowie jeździły dorożki, a mistrz Wyspiański wystawiał swoje sztuki. Aż dziw, że mole jej na nim nie zjadły. Zawsze ta sama muszka w wyblakłym kolorze i okulary, jakich nie powstydziłby się stary subiekt, pan Ignacy Rzecki. „Rupieciarnia”- tak to miejsce określała przez ostatnie lata pani Brygida. Pan Mieczysław kiedyś bardzo emocjonalnie odbierał przycinki żony, z czasem jednak jego energia przycichła, pochyliła się, a na koniec straciła dawny blask, przypominając stara, pomiętą koszulę. Nawet podobało mu się, kiedy raz jeden usłyszał z zazwyczaj wrogo zaciśniętych ust zgorzkniałej kobiety: „Sam jesteś, jak rupieć!”. I chyba był, bo coraz bardziej tak właśnie się czuł. Po Brygidzie pozostał pusty flakon po konwaliowej wodzie toaletowej, poszarpany przez czas i myszy wachlarz, kilka fotografii i szarfa, którą miała we włosach pewnego lipcowego wieczoru, kiedy spotkali się na Plantach. Ta sama, która teraz służyła jako zakładka w „Banderii prutenorum” Jana Długosza. Każdy z kartonów znał na pamięć. Sentymentem darzył ten z chorągwią Brunszwiku. Paskowany lew w biało-czerwone pasy. Skąd ten sentyment? Sam nie umiał tego wyjaśnić. Odkąd Brygida przeniosła się na łono Abrahama i mógł już tylko zapalać świeczkę na jej mogile życie nabrało innego tempa. Jeszcze bardziej wyhamowało swój bieg. Bo niby do czego miał się spieszyć? Na zupę pomidorową ze swojskim makaronem nie miał już szans, a na ugotowanie kolejnego jajka po wiedeńsku nie potrzebował miarowego odmierzania zegara. Czy je ugotował o osiemnastej czy jak mawiał stryj Leopold kwadrans na trzecią nie przedstawiało żadnej wartości.
Zapomniał, kiedy próg antykwariatu przekroczył ostatni klient. Antykwariat wciśnięty między dwie potężne kamienice nie przyciągał nikogo. Zakurzone szyby nie zachęcały do zajrzenia do środka. Pan Mieczysław co rusz, to wykładał i układał książki, ale zabiegani ludzie gnali gdzieś przed siebie. Nie potrzebowali albumów Matejki, Mehoffera czy Kossaków. Po co? Żeby stały tylko i kurzyły się. Średnio inteligentnemu człowiekowi przestało zależeć na rozumieniu kreski Gierymskiego czy Malczewskiego. Zapomniano czerpać radości w upajaniu się plamą Podkowińskiego czy chłodem śniegu Fałata. Niby kogo miał poruszać Grottger? Tego pana, który mimo nadwagi pchał w usta kolejną ociekającą keczupem i majonezem bułę z kotletem. Dziś jeden z drugim jest dumny ze swojej niewiedzy! Szczerzy zęby do kamery w lokalnej lub ogólnopolskiej telewizji, kiedy nie zna podstawowych dat z historii Polski. A jej tyle było na wszystkich półkach. Już nie potrafił się irytować na ignorancję, kiedy klient mylił cesarza Maksymiliana II z arcyksięciem Maksymilianem. „To było ich dwóch?”- słyszał zaskoczenie w głosie, ale i nutę niedowierzania, a na koniec lekceważące parsknięcie. Kiedyś przeciwko takiemu obrazoburczy wytoczyłby działa, niczym kolubryna spod Częstochowy. Nikogo to nie interesowało. Kiedy proponował jedno z wydań „Potopu” usłyszał: „Aaaaa... widziałem... film był...”. Załamał się. Usiadł na swoim fotelu, w którym kiedyś sadowił się kot „Pietruszka”, i byłby gorzko zapłakał, tylko już zapomniał, jak się to robi.
Wiszący nad drzwiami stary dzwonek zakołysał się. Pan Mieczysław początkowo nie zareagował. W końcu był na ulicach Paryża i razem z Jeanem Valejanem szukał Mariusza... Nie od razu podniósł wzrok znad ciężkiego tomu. Ale nie mylił się, poczuł lekki powiew świeżego powietrza, nawet na sekundę usłyszał dźwięk przejeżdżającego samochodu. Podniósł się z fotela i oczom jego ukazał się zapomniany widok: przy jednym z regałów stał starszy jegomość. Żywcem przypominał pana Polikarpa z jednej z bajek Ewy Szelburg Zarembiny. Miał taki sam kapelusz i zdało się, przez pomyłkę wypadł z tamtej bajki.
-
Słucham pana?- zagadnął, jakby nie swoim głosem. Kiedy ostatni
raz tak się odezwał. Ile lat? Dekadę? Niemożliwe. Podszedł
bliżej. Pan oparł parasol o regał i jął przeglądać stare
wydanie „Księcia Józefa” Szymona Askenazego.- Klasyk.- wtrącił.
Mężczyzna
odwrócił się i spojrzał na niego. Pan Mieczysław przez chwilę
patrzył na przygaszone oczy klienta. Już wiedział, że ta pokryta
bruzdami starości twarz nie jest mu obca. To tak, jakby spod sterty
starych, zapomnianych gazet wyjąć pierwszy egzemplarz. Nie potrafił
jednak odtworzyć treści, ani otworzyć tamtej gazety. Kruszyła
się. Zostawały tylko jakieś strzępki, nieład, uśmiechnięte
oczy Eugeniusza Bodo i rozkapryszone pysk ufryzowanego pudla.
-
Askenazy. Wydanie lwowskie- dawał sobie tym czas do namysłu. Tym
bardziej, że mężczyzna oparł się koło swego parasola, poluzował
szalik w szkocka kratę i patrzył w jego twarz.
Wiedział
na pewno: ta twarz nie jest mu obca. Skąd? Jak? Gdzie? Kiedy? To
przerastało jego wyobraźnię. Widać było, że nie wystarczy
przeczytać setki dumnych i prastarych woluminów, aby teraz pomóc
sobie w takiej sytuacji. Cała ta z mozołem zdobywana wiedzą była
warta funta kłaków. Bo jaki miał pożytek ze znajomości linii
śląskich Piastów, tych wszystkich Bolesławów Wysokich, Mieszków
Plątonogich czy Henryków Grubych, skoro teraz nie potrafił uporać
się z banalnym pytaniem: kim jest ten stary człowiek? Dziwne, że
tak pomyślał: „stary człowiek”. A niby kim on był? Starym,
zramolałym molem książkowym, który życie, energię, czas i
zdrowie zaprzedał jednej idei: książkom. „Rupieciarnia”-
wróciło, jak echo, którego nie chciałby słyszeć. To już nawet
nie był krzyk na puszczy, ani rękawica rzucone przez Nemroda. Kto
dziś czyta Schillera?
-
Kto dziś czyta Schillera?- powiedział bardziej do siebie. Ale pan z
na przeciwka tylko chrząknął.
-
Jestem Tadeusz Bujnicki- usłyszał. Było to dla niego takim
zaskoczeniem, że na chwilę zaniemówił i bezmyślnie wypalił:
-
Nie mamy tego autora.
Mężczyzna
nerwowo zamrugał oczami. Pan Mieczysław okręcił się na pięcie.
Szukał ratunku. „Bujnicki?”. Coś w nim się zachwiało, chciało
krzyczeć lub uciekać. Ale dlaczego? Co zrobił temu obcemu, który
nie pyta o książkę, a przedstawia się z imienia i nazwisk?
-
Czy pan mnie nie pamięta?- usłyszał głos zza pleców. Każda
sylaba z ust obcego stawała się drogowskazem. Ale błądził. Cały
czas błądził. Nie wiedział, na której ścieżce życia spotkali
się, gdzie wpadli na siebie i po co.- Jestem Tadeusz Bujnicki,
rotmistrz Bujnicki z...
-
Skąd? Z Tarnopola?- zapytał z niedowierzaniem. Równie dobrze
uwierzyłby w to, że zaraz tu wkroczy Sławoj Składkowski i wlepi
mu mandat za nadmierny poziom zakurzenia pomieszczenia, które
przekroczyło wszelkie normy sanitarne.
-
Nie, z Jazłowca.
-
Aaaa!- pan Mieczysław pokiwał znacząco głową. Powoli rozsuwała
się przed nim kotara niepamięci. Krok po kroczku rozsypana
dziecięca układanka składała się w jeden obrazek. Ale dalej
brakowało kilku elementów.
-
Jak się czuje... pani... Lila?- zapytał mężczyzna, nieśmiało
cedząc każde słowo. Robił to z taka delikatnością, jakby
ustawiał na chybotliwym stole delikatną porcelanę. Ostatnie słowo
zaskoczyło pana Mieczysława.
-
Pani Lila?- skąd ten obcy... albo inaczej ten z niepamięci mroku
wydobywający się mężczyzna wie. Czy jeszcze ktoś wie, że
rodzina, koleżanki z gimnazjum nazywały jego żonę „Lilą”?
Dla niego była „Brygidą”. Nie pamiętał nawet skąd owa
„Lila”. Zapomniał. Zatarło się wszystko, co było przed laty.
Lila?
-
Przecież pan jest... Mieczysławem Korniłłowiczem?
-
Tak, nazywam się Mieczysław Korniłłowicz, syna Pawła i Marianny
z domu...- zająknął się.- Po co ja to panu mówię? Moje nazwisko
jest na tabliczce adresowej. Nic się nie zmieniło od...
- W
takim razie zna pan panią Lilę...
Pan
Mieczysław nerwowo pokręcił się i ruszył w kierunku biurka,
jakby tam była jego forteca, szaniec, za którym czuł się
bezpiecznie, jakby odgradzając się od nieznajomego nabrał pewności
siebie i bezpieczeństwa.
- Co
pan uważa?- z nuta lekkiego rozdrażnienia odparł dość
oficjalnie.- Atlasy są po lewej stronie, botanika tam pod oknem,
starodruki na najwyższej półce, trzeba wziąć drabinkę.
-
Czy panu na pewno nic nie mówi moje nazwisko? Proszę mi się dobrze
przyjrzeć.- ale pan Mieczysław nie chciał patrzeć w kierunku
swego adwersarza. Utkwił wzrok w linorycie na podstawie Matejki
„Łokietek zrywający pokój z Krzyżakami”. Butne spojrzenie
króla i machające ręce krzyżaka. Czy to nie tak samo, jak ten tu?
W dłoni gościa brak tylko sztyletu, który godziłby w mapę leżącą
na stole. Ale, to co, on miałby być owym krzyżakiem? Że, niby co
zrobił, aby teraz czuć na sobie wojenne spojrzenie starego króla.
A więc atak?
-
Słucham pana, w czym mogę pomóc?- stawał się w swej odwadze
coraz bardziej chłodny i oficjalny, jakim tak naprawdę nigdy nie
był. On, spokojny, nie wadzący nikomu, nagle czuł, że na plecach
wyrastają mu husarskie skrzydła, a jakaś pokraczna ironia wciska
do dłoni oficerski buzdygan?- Ja pana nie znam! Ja tu sprzedaję
książki. Stare książki.
-
Pan się mnie boi?- usłyszał łagodne głos mężczyzny.- Zupełnie
niepotrzebnie. Chciałem tylko dowiedzieć się czy...
-
Lila... To jest... Moja żona... Pani... Brygida...- nie potrafił
poskładać słów w jedno, ciągłe i logiczne zdanie.- Ona... Nie
żyje... Umarła!... W zeszłym roku!...
- W
zeszłym roku?- powtórzył, jak echo mężczyzna. To było, jak
ciche szemranie wody. Można było w niej usłyszeć żal, ból,
rozczarowanie i bezgraniczne zaskoczenie.
- A,
co pan chciał?! Miała 82 lata! Ja mam...- znowu złapał się na
tym, że obcemu opowiada o sobie. A, co go to może obchodzić.
-
Wiem, 87.- usłyszał ku swemu zaskoczeniu. To wzburzyło nim do
głębi. Poderwał się z fotela i wymachując rękoma zaczął
krzyczeć:
- Tu
się kupuję i sprzedaje książki! Ma pan coś do sprzedania?! Chce
pan kupić?! To nie muzeum czy rupieciarnia! Tak, r – u – p –
i – e – c – i – a – r – n – i – a !
Mężczyzna
z cierpliwością pokiwał głową.
- Ma
pan piękny księgozbiór!- stwierdził.
-
Tak, r – u – p – i – e – c – i – a – r – n – i –
a !- powtórzył pan Mieczysław. Dodawało mu to odwagi. Naprawdę
czuł się, jak wilk na czele watahy, który zaraz zaciśnie swe kły
na szyi ofiary. Skąd w nim taki przypływ werwy? Nie poznawał się.
Czuł jednak, że jego agresja wzrasta wraz z narastającym lekiem
wobec tego mężczyzny, który teraz sięgnął do teczki. Wcześniej
nawet na nią nie zwrócił uwagi. Słowo „rupieciarnia” cisnęło
się na jego usta, jak obelga, ale też jako wyzwania do boju. Pewnie
Marcin z Wrocimowic nie miał tyle energii dmąc w swój róg na
polach między Stębarkiem, Łodwigowem i Grunwaldem, niż on teraz.
Nie wiedział, czego może spodziewać się od nieznajomego. Jedno
nasuwało mu się oczywiste: ten człowiek nie przyszedł kupować
książek.
Mężczyzna
położył przed nim stary tom. Z niedowierzaniem zaczął czytać
tytuł:
-
„Ausführliches Lexikon der
griechischen...“- przerwał. Otworzył książkę.
-
„..und römischen Mythologie“- dokończył z pamięci gość.
-
Wilhelma Heinricha Roschera- dodał z namaszczeniem. Przyjrzał się
dokładnie winiecie.- Wydanie z 1915 roku. Unikat. Dopiero teraz
zwrócił uwagę na dedykację: „Miłości Mojej – źródłu
niewyczerpanej mądrości. Niech każde słowo czytane z tej księgi
przypomina Ci, że jesteś z miłości... Niech każde słowo będzie
wieczną pieszczotą... Lila Kraków 8 października 1938 r.”.
Przeczytał ją trzykrotnie. A potem nie wiedział, co ze sobą
zrobić. Teraz to on był zwierzyną łowną, która zaraz padnie pod
ciężarem łap i kłów rozwścieczonej watahy. I ten człowiek,
który zawisł nad nim, jak chmura, która spadnie zaraz na jego kark
ciężkimi kroplami deszczu. Czuł się nagi! Jakby odarto go ze
wszystkiego, przytroczono do pręgierza i zaraz kat miał wymierzać
razy. Może bardziej by tego wolał.
-
Czy pan chce to sprzedać?- usłyszał czyjś głos. Jakiś dziwny,
wydobywający się z jamy, przytłumiony, pokorny i spolegliwy. Ale
to mówił on. Sam. Do obcego człowieka. Nie chciał na niego
patrzeć. Mówił do siebie? Zaczął wertować książkę. Nerwowo,
jak małolat przerzucający kartki niedozwolonego pisma, bojąc się,
że nakryje go rodzic lub starsza siostra. Jego uwagę przykuły
dopiski zielonym atramentem. To jeszcze bardziej go poruszyło.
Wrócił do strony tytułowej. Na wyklejce odnalazł exlibris. Jego
exlibris. Stary exlibris, jaki zamówiła na jego szesnaste urodziny
ciotka Regina, dystyngowana dama, która pamiętała mord w Mayerlingu- Czy pan chce to sprzedać?!
Nie
usłyszał odpowiedzi. Podniósł głowę znad książki. Obraz
antykwariatu wydał mu się jakiś dziwny, rozmyty, rozmazany. To
niemożliwe. Czuł, że ma oczy pełne łez. Rozejrzał się. Nikogo
nie było. Tylko on i książki. Tylko on i dzieło Wilhelma
Heinricha Roschera.
-
Proszę pana!- wycedził. Ale zdanie to trafiało w próżnię. W
antykwariacie nie było obcego mężczyzny, jakiegoś tam rotmistrza
Tadeusza Bujnickiego. Sen? Mara? Ułuda?
Mieszało mu się. Podszedł do drzwi. Dzwonek lekko kiwał się.
Przez zakurzoną szybę widział, jak odjeżdża taksówka.
Usiadł
z powrotem za biurkiem. Z pobliskiego miedziorytu patrzył na niego
wyniośle hetman Chodkiewicz. Nie spojrzał na niego. Otworzył
książkę. Wczepił wzrok w dedykację. I nagle dokonał rzeczy
najokrutniejszej z możliwych! Ten, dla którego książka była
świątynią teraz brukał jej nietykalność: jednym szarpnięciem
ręki wydarł stronę z dedykacją! A potem cisnął tomem o podłogę!
Książka pękła, naruszone czasem szwy puściły, ilustracje na
kredowym papierze wysypały się , jak liście. Patrzył na tą
masakrę i nagle dotarł do niego ciężar popełnionej zbrodni!
Dzieło
Roschera leżało na podłodze. Ukląkł przed książka. Drżącymi
rękoma pozbierał kartki, wsunął ilustracje. Nie mógł pojąć,
jak mógł tak skrzywdzić książkę. Usiadł na podłodze. U jego
stóp leżała pomięta wyszarpana strona z dedykacją. Rozprostował
ją. „Miłości Mojej – źródłu niewyczerpanej mądrości.
Niech każde słowo czytane z tej księgi przypomina Ci, że jesteś
z miłości... Niech każde słowo będzie wieczną pieszczotą...
Lila Kraków 8 października 1938 r.”. Przeczytał raz
jeszcze. Znał ten charakter pisma. Niemal widział, jak wyjmuje z
regału tą książkę, moczy stalówkę w atramencie i pięknie
wykaligrafowanym pismem ustawia litery w szyku: „Miłości
Mojej...”. Przycisnął papier do twarzy.
Poruszyło mnie. Czy nie przypomina trochę Szaniawskiego "Zegarka"? Pamięta Pan świetne role Opalińskiego i młodego Łomnickiego?Pan powinien pisać, pisać!
OdpowiedzUsuńJan Śnieg Wałbrzych
Proszę mnie nie rozpieszczać takimi pięknymi porównaniami. Szaniawski? Pewnie, że pamiętam tą adaptację. Uwielbiałem mistrza Opalińskiego,ba1 jako dziecko... płakałem przy "Drewnianym talerzu", do dziś staram sie oglądać rewelacyjnych "Chłopców". A jego "Człowiek na torze". Klasyka! Pozdrawiam
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńDzięki. W imieniu Wszystkich. to taki niesamowity prezent, bo w przyszłym tygodniu stuknie mi... 50!Wszyscy to dookoła juz maja śmigla na punkcie Jerzyka.
UsuńUwielbiam książki z antykwariatem w tle. Chętnie sięgnęłabym po całość:)
OdpowiedzUsuńI życzenia dla najsłodszego Okruszka:))) Też zostałam babcią w niedzielę. To że kolejny już raz, wcale nie umniejsza radości, a wręcz przeciwnie. Będziemy rozpieszczać i czytać bajki. Jeszcze raz wszystkiego pięknego:)
I pisać! Dzięki. Jurek ze swoja mamą jeszcze w szpitalu, ale lada dzień ma być już z nami.
OdpowiedzUsuńKocham antykwariaty, zawsze je kochałam, bardziej niż księgarnie. Tam można znaleźć perełki.
OdpowiedzUsuńGratuluję dziadkowi serdecznie cudu natury w postaci tego uroczego wnusia. Przyjdą wspaniałe czasy.)
Dziękuje jako dziadek. Uczę sie dopiero nim być. Wkrótce kończę 50-tke, to będzie mi łatwiej.
OdpowiedzUsuńAntykwariaty mają duszę. Kiedyś w moim mieście było ich cztery! Dziś jest jeden: renomowany Antykwariat Naukowy na Starym Rynku! Ile tam wydałem pieniędzy? Ile musiałem sprzedać swoich książek... Zawsze odbierałem to, jako okradanie siebie!