"My english adventure" - jeszcze cały czas w Leicester. Obiecałem wiernych i cierpliwych Czytelników zabrać do Guildhall. No to przekraczam jego próg! Jako się rzekły (lub raczej: napisało): wyszliśmy z katedry i robimy kilka kroków, aby znaleźć się w zupełnie innym czasie. Napisałem o oddychaniu czasami Tudorów, ale przecież ten budynek pamięta jeszcze panowanie JKM Ryszarda III! Duch nieszczęśliwego Yorka nie opuszcza nas, a zapewniam, że będzie okazja, aby o monarsze wspomnień w ostatnim odcinku leicesterskiej opowieści.
Zachwyca mnie wnętrze! Bez dwóch zdań. Ma się wrażenie, że zaraz ktoś z gospodarzy wyjdzie nam naprzeciw. Poetyzm, zachowane oryginalne elementy wyposażenia, ornamentyka muszą robić na nas wrażenie. Jak bardzo podkreślały status społeczny ówczesnych właścicieli? Co do tego chyba nikt nie ma wątpliwości. I tu trafimy na herbowe okazałości.
Nie potrafię oprzeć się magiczności angielskiej heraldyki? I znowu francuskie lilie? Od historii w takich miejscach nie uciekniemy, a raczej ją przyciągamy do siebie. Zresztą jeśli ktoś ma alergię na podobne miejsca, to niech szuka swoich światów. Dla wielu zwiedzających on jest tu, w Guildhall. Dodaję, bo umknęło to: gmach wzniesiono w 1390 r.!
Ujmuje mnie w takich miejscach, jak traktuje się najmłodszych zwiedzających. To ich przecież trzeba zarazić sympatią do historii, a nie odstraszyć mnogością dat, faktów i różnych tam szczegółów. Brawooo!!!
Jak zabezpieczyć zabytek przed... nachalnym turystą, który ignoruje zakazy i nakazy? Prosty sposób! A jaki genialny! I budzi uśmiech pod nosem? Starczy taki... ostry roślinny akcent? A jak nie, to może... dobre słowo?
Urzekające wnętrza. Nie ma dwóch zdań. Nie potrafię operować fachową terminologią. Dla mnie belki w ścianach, to nic innego jak... mur pruski, tak bardzo charakterystyczny dla budowali, jakie jeszcze można podpatrzeć choćby w rodzinnej mej Bydgoszczy. Kolorytu dodają zachowane tablice/epitafia? Nie wiem jak je określić. Niech mnie jakiś fachowiec wesprze i poprawi. I znów miejscowa (angielska) heraldyka?
Naprawdę cierpię, że muszę z mnogości zrobionych i podpatrzonych miejsc pokazać tu tylko jakieś fragmenty. Trochę to przypomina zdania wydarte z kontekstu? Nie mam złudzeń: nigdy już tam nie zagoszczę. Akurat teraz ktoś planuje swoje wakacyjne advenczerowanie i zastanawia się czy warto wpaść na weekend do Leicester. Ależ oczywiście, że warto. Nawet trzeba. O ile się jest w okolicy. Bo zapewne podobnych miejsc znajdziemy wiele.
Przypomnę tylko, że nie jestem udziałowcem żadnego biura podróży i nie czerpię zysków z tego, co tu piszę i publikuję. To tylko moja pasja i wyrozumiałość mojej Żony, bo nie czarujmy się: takie wypisywanie, przepisywanie, kopiowanie trwa. My się możemy oszukiwać, że to chwila, moment, pięć minut, ale o ile piszemy blogi, to wiemy, że to łgarstwo. Tym bardziej musimy mieć na względzie domowników i tzw. domowe obowiązki, aby zbytnio pasja nie kolidowała z prozą życia...
Mieliśmy to szczęście (myślę o moim Synie i sobie), że w Guildhall nie było tłoczno. Nikt nikomu na pięty nie następował. Nie ukrywam, że cenię indywidualny tok zwiedzania. Zaledwie kilka tygodni wcześniej zwiedzałem z Żoną i wnukiem Jerzykiem Malbork z panią przewodniczką. To była jakaś porażka i horror. Zwątpiłem w dostateczność swej wiedzy o Marienburgu? Naprawdę, mając nawet szczątkową wiedzę zdajmy się na instynkt. I do przodu.
Zaskoczeniem dla mnie w Guildhall była przede wszystkim... cela więzienna! Aranżacja doskonała. Można było poczuć dreszcz emocji i wdzięczności, że przyszło nam żyć w bardziej cywilizowanych, mimo wszystko, czasach. No, ten stalowy garniturek robił wrażenie i spojrzenie chłopca z policyjnej kartoteki. Poczułem się jakbym wkraczał w świat prozy mego mistrza, Charlesa Dickensa!
Nie ukrywam, że z przyjemnością opuściłem ten więzienny kąt Guildhall! Trochę oddechu daje na pewno mini-spacerek przez dziedziniec. Tam mini-kawiarenka dla spragnionych. Nie, nie skorzystałem. Mój Syn, jak to już wcześniej bywało, był bardzo skrupulatnym strażnikiem czasu. W końcu chciał ojcu pokazać jak najwięcej z miasta, w który zostawił siedem lat życia. I chwała mu za to!
Czekała nas jeszcze peregrynacja w kilku ciekawych miejscach. I raczej wątpliwe, abym mógł o nich napisać w kolejnym odcinku. Tych powinno być może... trzy, albo cztery? Ględzę zbyt długo - wiem. Chwytam się każdego detalu jak dziki, co zobaczył radio tranzystorowe. Trochę dziecinne to się wydaje, ale jest autentyczne. W końcu to mój blog, to sobie na nim poczynam według swej woli i innych możliwości (czytaj: cierpliwości, niekoniecznie tylko Czytelników).
Co w kolejnym odcinku? Spacer uliczkami Leicester. Dotknięcie sędziwej historii, spojrzenie w twarz bohaterom z miastem związanych. "Czy już będzie Jerry?" - niecierpliwie dopytuje się niecierpliwy Czytelnik. Może zwieńczę odcinek 28 poznaniem Jerrego. Ale wolę niczego nie obiecywać. Zatem niech przepustką w nieznane będzie ta fotografia...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.