Strony

Strona główna

poniedziałek, 25 listopada 2024

My english adventure - odcinek 9 - Popatrz kto tam stoi w kącie

"My english adventure" doczekało się odcinka dziewiątego.  Nie opuszczamy Natural History Museum. Kręcimy się po korytarzach. Szkielet tu, szkielet tam. Moim celem było stanąć oko w oko z Karolem Robertem Darwinem (1809-1882). Nie mogłem wiedzieć, że to będzie swoisty... DZIEŃ DARWINA! Coś już pojawiło się w poprzednim odcinku. Ale znowu po chronologii!


Po opuszczeniu sali, w której królowały dinozaury, poszliśmy w kierunku schodów. To tu siedzi sobie Wielki Uczony. Dzieło sir Josepha Edgara Boehma (1834-1890) powstało w 1885 r. Trochę trwało nim w zaciszu mego pisania ustaliłem autora. Nie mogłem tego wiedzieć 18 września, ale jeszcze tego samego dnia miałem poznać inne jego dzieło też związane z K. R. Darwinem: medalion, jaki wykonał trzy lata później i zawieszono w Katedrze Westminsterskiej. Nie czas, aby kreślić tu sylwetkę tego artysty, ale w słynnej katedrze odnajdziemy też inne dzieła, które wyszły spod dłuta tego samego rzeźbiarza.


Tak, kadr z tym pomnikiem zamykał poprzedni odcinek cyklu. Jest też tam moje zdjęcie przy portrecie, który i tu zawieszam! Bardzo ładny gest! Ten szacowny pan, to Alfred Russel Wallace (1823-1913). Sięgam po artykuł, jaki w lutym 2009 r. zamieszczono w "Gazecie Wyborczej". Autor Marcin Ryszkiewicz wymienia czterech wielkich uczonych, którzy dźwignęli naukę na nowe tory. Jest wśród nich i Darwin, ale brakuje Wallace'a. Okazało się, że obaj naukowcy dochodzili do tych samych wniosków dotyczących ewolucji! Z tym, że Darwin ociągał się z ogłoszeniem światu swoich odkryć i dopiero "...iskrą dla Darwina był list otrzymany z Malajów od Wallace'a, w którym Darwin - wedle własnych słów - wyczytał najlepsze streszczenie mojej teorii, co skłoniło go do gwałtownego przyspieszenia prac nad dziełem swego życia". Co z tego wyniknęło? Nie czas i miejsce, aby tym się zajmować. Krótko pisząc Wallace uznał prawo Darwina do publikacji przed nim samym. Nie chcę tu robić wykładu. Ale rozumiem, że umieszczenie portretu koło pomnika, a potem i pamiątkowego medalionu w Westminsterze było oddaniem hołdu i uznania dla dokonań mniej znanego dziś uczonego. 




Właściwie, to nie wiedziałem, gdzie moje dorosłe dziecko prowadzi. Mijaliśmy m. in. szkielet stegozaura. Nie umieściłem tego zdjęcia w poprzednim pisaniu, bo po zgodnie z prawdą stoi on w holu, a nie tam, gdzie inne szkielety gadów epok minionych. Na szczęście. Strach pomyśleć, co by było, gdyby fantazja Michaela Crichtona (1942-2008) urzeczywistniła się. 



Dwa kroki dalej - zaskoczenie. Wkraczaliśmy w świat antropologii, jednej z ukochanych dziedzin nauki, która mnie od lat fascynuje. Do tego stopnia, że jednej półki wśród moich regałów nie starcza, aby pomieścić literaturę poświęconą hominidom! Są tu dzieła m. in. K. R. Darwina czy R. Darta. Coś na ten temat da się znaleźć w cyklu poświęconemu przeczytanym książkom. Co przykuło moją uwagę? ciekawe ujęcie drzewa genealogicznego hominidów. Tak, czaszki, czaszki, czaszki... Czy właściwie ich odlewy. Nie miałbym nic przeciwko temu, aby mieć coś podobnego w miejscu mojej pracy, choć wiem, że te tematy to raczej domena ludzi od biologii. 





"Ojciec, zostaw to!" - usłyszałem kategoryczne mego Syna. Po raz kolejny próbował burzyć, w pozytywnym poczuciu i znajomości rzeczy, mój entuzjazm. "Tu jest c o ś ważniejszego!" - naciskał, czułem akcent na coś, ale nie ustąpiłem aż uwiecznił mnie na tle tej aranżacji. Nie wiedziałem, co się kryje za owym coś. A miałem przeżyć chwilę naprawdę ważnego dla mnie uniesienia i spotkania! Tu bowiem dopiero egzaltacja 61-latka sięgnęła zenitu!!!


Weszliśmy do sali o bardzo oszczędnym oświetleniu. Na widok czaszek zacnych hominidów oczy same zapłonęły mi. Nie wiedziałem, co mam ogarniać swą krótkowzrocznością! Tu homo habilis, tam homo erectus, tam człowiek heidelberski! Ratujcie moje zmysły! Na szczęście moje dziecko umiało pchnąć mą uwagę w bardzo pożądanym kierunku. I wtedy usłyszałem zdanie, które stało się tytułem tego rozdziału mej angielskiej opowieści: "Popatrz kto tam stoi w kącie".




Jedno spojrzenie i świat dookoła przestał dla mnie istnieć! Nie wierzyłem własnym oczom. Prędzej uwierzyłbym, że JKM Karol III zaprosi mnie na filiżankę herbaty z dodatkiem mleka. Tam w gablocie! To była ONA! Nie mogłem mieć wątpliwości. Mózg cedził każdą literkę z osobna: L - U - C - Y !!! To była Lucy! Pramatka! Z rodu australopiteków! Australopithecus afarensis! Wielkie odkrycie Dona Johansona (rocznik 1943)! Wcześniej mogłem co najwyżej obejrzeć to wspaniałe znalezisko na filmach dokumentalnych, ewentualnie w książkach czy albumach. Jeden teraz leży przede mną i robię z niego użytek, aby przytoczyć skąd się wzięło imię pramatki: "Niewątpliwie, taka wspaniała maleńka kopalna lady zasługiwała na jakieś imię. Gdy jednego wieczoru siedzieliśmy, słuchając piosenek Beatlesów, ktoś się odezwał: Dlaczego nie nazwiemy jej Lucy? No wiecie od Lucy in the Sky with Diamonds. I tak została Lucy" - wspominał D. Johanson [2]




Muszę uważać, aby nie odpłynąć w kierunku... wykładu o hominidach. Pilnowałem się pisząc od wielkich uczonych ewolucjonistach. Teraz też hamuję. Po prostu muszę wreszcie zabrać się za ujawnienie na tym blogu mojej fascynacji antropologią. Obiecuję to sobie i jakoś zapominam. Teraz mam tak bogaty materiał fotograficzny, że nie musze już korzystać z dobrodziejstwa tzw. domeny publicznej. 


Każda kostka Lucy, to bezcenność - dla mnie na pewno. To i nie dziwota, że trochę trwało nim  oderwałem się od tej jednej gabloty. Syn uwiecznił mnie. Ubawiłem Go, kiedy w poczuciu szacunku i zachwytu zdjąłem czapkę. Nie będę pisał, że z nabożnością, bo to może być różnie i nawet źle odebrane, ale było coś mitycznego w tym, że stałem przed najważniejsza kobietą ludzkości. Niech mi małżonka wybaczy tę kolejna egzaltację. Brakowało łzy wzruszenia? To zdjęcie stało się fotografią profilową na moim Facebooku. 


Ale to nie koniec zaskakiwań. Starczyło kilka kroków... "O! zobacz a co to tutaj!" - usłyszałem głos dziecka mego. Niewiele brakowało, a zawołałbym: tlenu! "To nie może być..." - stękałem czy jąkałem, ale rozradowana mina mego Syna nie pozostawiała wątpliwości. To było DZIECKO Z TAUNG! Wielkie odkrycie profesora Raymonda Darta (1893-1988)! Podobne niespodzianki, ba! wzruszenia mogą okazać się niebezpieczna pułapką dla mego doświadczonego pierwszym zawałem serca. Ale, co mi tam! 


Wtedy mogłem tylko przytoczyć opowieść, jak pewien z antropologów ukląkł przed czaszką dziecka z Taung. Teraz korzystam z mego księgozbioru i cytuję za prof. R. Dartem: "Broom [...] po dwóch tygodniach wpadł bez uprzedzenia do laboratorium. Nie zwracając najmniejszej uwagi na mnie ani na mój personel, podszedł do stołu laboratoryjnego na którym leżała czaszka i padł na kolana składając hołd naszym przodkom, jak orzekł" [3] Profesor Robert Broom (1866-1951) był jednym z pierwszych paleontologów, którzy odważyli się uznać odkrycie młodszego kolegi. I to odkrycie i związane z nim reperkusje też zasługują, aby o nich szerzej kiedyś napisać. Wtedy było ważne tylko jedno: oto przede mną, w gablocie leżała oryginalna czaszka dziecka z Taung!



Sympatyczne spotkanie czekało mnie dalszych kilka kroków. Urocza rekonstrukcja neandertalczyka. Pomyśleć, że jeszcze niedawno postrzegano go jako bezmyślnego osiłka ery lodowej, ba! odmawiano związków z homo sapiens sapiens, uważano za ślepy zaułek ewolucji hominidów. Tak przy okazji nie zapominajmy, że objętość mózgu homo neaderthalensis to jakieś 1650 centymetrów sześciennych, zatem więcej niż człowieka współczesnego. No i dziś wiemy, że w każdym z nas zachowało się około 3 % genów tego hominida. 




Podróż trwa w najlepsze, bo obok stoi człowiek bardzo nam bliski, człowiek z Cro-Magnon! Nasz najbliższy krewny. Aranżacja rzekłbym z przymrużeniem oka: bo ssie sobie patyczek i zerka na tego jegomościa z Neandertalu. Moim zdaniem zabawna konfrontacja wzrokowa. 


Nie chce się wyjść z tej hominidowej sali. Z chęcią bym się w niej zgubił i do teraz tam siedział. No, ale prawa zwiedzania są nieubłagane. Między 14 a 14,45 mieliśmy zarezerwowane wejście do katedry westminsterskiej. Z ogromnym żalem żegnałem naszych ewolucyjnych przodków.


Zachodziłem w głowę, jaki stosunek do takich miejsc musi mieć kreacjonista. Czy dla niego to dzieła i wymysły... diabła, kolejna naukowa fanaberia? Takiej treści zarzuty otrzymywał sto lat temu R. Dart i musiał czytać bardzo egzaltowane opinie: "...jak Pan mógł stać się zdrajcą wobec Stworzyciela, czynnym agentem Szatana i jego posłusznym narzędziem? Czym zapłacił Panu Mistrz i Mocodawca za próby podważania Boskich słów? [...] Zatrzymaj się człowieku i pomyśl" [4]



"Popatrz kto tam stoi w kącie!" - to zdanie raz na zawsze zdominuje moje wspomnienia o pobycie w Natural History Museum. Możliwe, że zatrze się we mnie data 18 IX 2024 r., ale ono zostanie na dobre. I na koniec tej peregrynacji akcent... wrocławski (dla kogoś innego zapewne i krakowski). Kiedy opuściliśmy krainę hominidów  trafiliśmy na odlew zwierzęcia epoki lodowej, który widzieliśmy właśnie we Wrocławiu! Niech mieszkańcy znad Odry potwierdzą, że nie trzeba zaraz lecieć do Londynu...



PS: Nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności jest fakt, że ten odcinek "My english adventure" ukazuje się w równą, pięćdziesiąta rocznicę odnalezienia Lucy, co nastąpiło 25 listopada 1974 r.

[1] Ryszkiewicz M., Wallace w cieniu Darwina, /w:/ Gazeta Wyborcza, 10 II 2009, s. 19
[2] cytat za McKie R., Małopolud. Opowieść o ewolucji człowieka, tłumaczenie A. J. Tomaszewski, Wydawnictwo Muza SA, Warszawa 2001, s. 32
[3] Dart R., Craig D., Na tropach brakującego ogniwa, tłumaczenie M. Kaliska, PWN, Warszawa 1963, s. 65
[4] op. cit., s. 72-73

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.