poniedziałek, sierpnia 12, 2024

...na 230-ta rocznicę śmierci księcia-prymasa Michała Poniatowskiego - 12 VIII 1794 r.

Ten tekst ukazał się na tym blogu równe X lat temu, pt. "Mrok". Jest to li tylko moje opowiadanie, moja fantazja, moja wyobraźnia, jak  mogły wyglądać wydarzenia z 12 sierpnia AD 1794 rozegrać się. Proszę nie doszukiwać się w tym niczego poza wpisaną w historię wyobraźnię Autora. Jedyną różnicą jest pozostawienie tylko dwóch wykorzystanych wtedy reprodukcji obrazów M. Bacciarellego i J. P. Nroblina, obydwa dostępne w domenie publicznej. 
*     *      *
"MROK"
 
- Kajetan! Kajetan! - w drzwiach stanął kamerdyner. Był to mężczyzna już nie pierwszej młodości.- Zamknij okiennice!
Kamerdyner bez słowa zbliżył się do okna. Ze zgrozą patrzył przed siebie. Płonąca łuna rozświetlała mrok. Gwar nie milkł. Wręcz przeciwnie - robiło się głośniej i groźniej. Powoli wysunął się w oknie. Huk wystrzału jednak przestraszył go.
- Strzelają? - usłyszał za sobą głos księcia. - Hołota! Przebrzydła hołota! Plugawi... jakobini... Mais c'est monstreux! (1)
Kamerdyner z całej siły docisnął okiennicę i zacisnął hak.
- Podejdź no tu... - powiedział miękko, ale stanowczo.
Kajetan zbliżył się.

Marcello Bacciarelli - portret prymasa M. Poniatowskiego (1736-1794) - domena publiczna

- Ile lat służysz u mnie?
- Nie pamiętam księże prymasie. Chyba dwanaście... Może czternaście...
- Czternaście? Aaaa... Pamiętam. Akurat umarł biskup Młodziejowski. Powiadali, że był sprawcą śmierci prymasa!
- Ja tam nie wiem, ekscelencjo. Tak mówili... Ale jak to było naprawdę... - rozłożył ręce.
- Do tego był dziwkarz! - uderzył pięścią w stolik. Stojące na nim koło siebie kieliszki zabrzęczały. 
- Wasza ekscelencja... - zawahał się, ale szybko dodał: też masz syna...
Zrobił minę, jakby przestraszył się swej śmiałości, którą można by było wziąć za bezczelność?  Ale książę zdawał się być gdzieś daleko:
- Myślisz, że teraz przyszła kolej na... mnie?...
- Ja tam nic nie wiem...
Zapadła cisza. Byli w pokoju tylko oni dwaj: książę-pan i jego sługa. Skazani na siebie, jak dwaj rozbitkowie. Byli oblężeni! 
- Czy Pieczyński wrócił?
- Nie, panie. Nie ma żadnych wieści.
- Słyszysz?!
Obaj starali się wczepić w gwar, który dobiegał z ulicy.
- Strzelają jeszcze?
- Chyba tak ekscelencjo... Ale może na Moskala lub na wiwat.
- Na wiwat? - burknął prymas. - A co tu wiwatować?! Powiesili biskupa Massalskiego. Kawalera Orła Białego! Rozumiesz to?! Ogarniasz?!
Kajetan nic nie odpowiedział.
- Czy jakbym ukrył się... u... brata... 
- Wracamy na zamek? - w tym pytaniu było tyle niedowierzania.... 
- Na... Zamek?... Myślisz kochany, że udałoby się nam...
- Nie wiem - znowu rozłożył bezradnie ręce. - Zawsze można spróbować ekscelencjo.
- A jak... się nie uda... Wiesz, co o mnie na mieście śpiewają?!
- Wiem.
- To nie pchaj mnie w ich łapy!
- Przecież ekscelencja sam nadmieniłeś, że do brata...
Ale zamiast odpowiedzi kamerdyner usłyszał szloch. Po chwili to był płacz, jaki można by usłyszeć na cmentarzu, kiedy po "Salve Regina" pękały serca żałobnikom. Tylko, że przed nim siedział Książę Kościoła!
- Może posłać po synowca waszej ekscelencji... Książę...
- Nie! Nie! Tylko nie po niego! Pepi bywa... - przerwał. Wspomnienie bratanka, który odmawiał służby pod królem-stryjem, który przeszedł na stronę Targowicy wróciło kolejnym drżeniem mięśni na twarzy. - Pamiętasz, jak dwa lata temu... Nie, to nieobliczalny młokos. Nie pozwalam! Słyszysz?!
- Nie, nic nie słyszę.
- Właśnie! Zrobiło się cicho! Zbyt cicho!
Kamerdyner podszedł do okna.
- Nie, nie otwieraj! zobaczą cię... i wtedy... 
Ale Kajetan nie otworzył okiennic. Nasłuchiwał tylko. Czuł, jak pulsują mu żyły na czole. Najchętniej wsadziłby między szczeliny muszkiet i odpalił do tej gawiedzi, która gdzieś tam szwendała się po majdanie i ulicy. Stawałby w obronie takiego pana... Podobna zasługa chyba nie poszłaby w zapomnienie?...
- Kajetan!
- Tak, panie?
- Przynieś jeszcze kandelabr z biblioteki.
Kamerdyner wyszedł. Dopiero teraz książę-prymas wstał z fotela. Czuł, że ciężar, z którym się zmagał obciąża mu ramiona.  Niczego tak nie mógł być pewny, jak tego, że jutrzejszy dzień na pewno nadejdzie. wieści z tylu miast nadchodzące były jednym ciągiem okrucieństw, jakich dopuszczała się ta hołota... Usłyszał za sobą szmer.
- To ty Kajetan?
Ale nikt się nie odezwał. Odwrócił się. Ujrzał niewyraźna sylwetkę. Miała na sobie poszarpaną szatę i błękitna szarfę orderową, ale bez niego?... Peruka w nieładzie?...
- Kajetan? - zmrużył oczy.
- Nie. Nie poznajesz mnie? - głos zdawał się znajomy, ale przecież... - To ja, Józef Kazimierz...
- Kajetan?!
- Coś ty tego durnia się uczepił, panie bracie?! To ja, Józef Kazimierz! Słyszysz?!
- Mara?! Na Boga! Ty... Ty... nie żyjesz!... 
- "Jam Oyczyzny zdrayca podły - Jak kto żyie, tak umiera" - tak śpiewali. W Wilnie! O moim bracie! Pomnisz Szymona?
- Kajetan! Kajetan!...
- Ha! Ha! - roześmiał się niecodzienny gość. - Powiesili go na placu Ratuszowym! A wiesz, że kiedyś był konfederatą barskim? Nazywali go "litewskim Pułaskim". A i to powiesili! W żółtym szlafroku! Plugawy Jasiński!...
- Kajetan!
- Kajetan! Kajetan! Co by na to powiedział wuj Michał lub August? Dla kanalii jeden los! Stos!...
- Nie! Nie!
- S t o s ! Ha! ha! ha! ha!
- Kajetan! Kajetan!
Kamerdyner wbiegł ze świecznikiem w dłoni. Zaskoczył go widok pana, który machał ramionami, jakby odpychał się od kogoś, bronił dostępu?
- Excellentissime! Co się dzieje?!
- Co?... Co?!... To ty? Kajetan?!
- Nikogo nie ma. Tylko ja! Panie... 
Podbiegł do niego. Książę drżał na całym ciele.
- Co się stało, ekscelencjo?!
- On tu był!
- Kto? Kiliński?!
- Ja... ki... Kiliński?! Kossakowski! Mara! Mara, qui fait dresser les chveux sur nos têtes!
- Panie, ale... Kossakowski nie żyje... Powiesili go wtedy... w maju...
- Był! Stał tu! O - tam! O!... O!...
Rozdygotane ręce wskazały za siebie.
- To niemożliwe, panie - postawił świecznik na stole. Zrobiło się zdecydowanie jaśniej.- On nie żyje!
- Stał tu - usta uparcie powtarzały to samo. Kajetan zerknął tylko we wskazywany cały czas kierunek. - O ooo... tam!
- Nikogo nie ma. A... Kossakowski nie żyje. Mogę przysiąc. Powisieli go przed świętą Anną!
- To z kim ja rozmawiałem?! - chwycił go za przegub ręki, mocno ścisnął. - Z kim? Myślisz, że... szaleję?! Czemu tak dziwnie na mnie patrzysz?! Nie jestem obłąkany! Nie! nie! nie!
Kamerdyner chciał wycofać się z gabinetu pryncypała, ale ten zatrzymał go ruchem ręki

A jeźli komu droga otwarta do nieba,
Tym, co służą ojczyznie, wątpić nie potrzeba,


- Tak? Nie rozumiem.
- Tu nie ma, co rozumieć - usłyszał odburknięcie, a potem ciąg dalszy strofy:

Że, co im zazdrość ujmie, Bóg nagradzać będzie,
A cnota kiedykolwiek miejsce swe osiędzie.


- To...
- Kochanowski głupcze! Kochanowski!
- Czy mam podać wina?
Ale nie usłyszał odpowiedzi. Książę podszedł do okna.

- Ale człowiek, który swe pospolitej rzeczy
Służby oddał, tej krzywdy nie ma mieć na pieczy;
Dosyć na tem kiedy praw, ani niesie wady;
Niechaj drugi boleje, niech się spuka jady. 


Podejdź tu. Popatrz.
Kajetan zbliżył się.
- Widzisz to samo, co ja?
- Rąbią drewno...
- Drewno? Nie? - tu położył palec n drżących i spieczonych ustach - To będzie...  s z a f o t !
- O czym panie mówisz? - Kajetan zmrużył oczy. Faktycznie na zewnątrz powstawało coś na wzór podestu? Dookoła panował rozgardiasz? Rąbanie siekierami stawało się coraz bardziej intensywne.
- Słyszysz?!
- Co panie?
- Ten... okrzyk! - ostatnie słowo wypowiedział człowiek śmiertelnie przerażony.
- Nie, nic nie... słyszę! Musiało się panu... ten gwar.
- Milcz durniu! Słuchaj! Mauvais signe!...
W gabinecie zapadł cisza. Kajetan spoglądał to w okno, to na szlachetne oblicze pryncypał. Ostatnie dni wżarły się tą twarz głębokimi bruzdami. Po chwili doszło i do niego powtarzanie frazy: "My krakowiacy mamy guz u pasa, powiesiem sobie króla i prymasa". 
- Czy ja... byłem takim złym Polakiem?
- Służyłeś Panie Rzeczypospolitej i Kościołowi...
- Infuła, wiesz, nie broni przed stryczkiem. Tylu innych...
Głęboko westchnął.

- Cnota (tak jest bogata) nie może wziąć szkody,
Ani się też ogląda na ludzkie nagrody;
Sama ona nagrodą i płacą jest sobie,
I krom nabytych przypraw świetna w swej ozdobie.


- Może trzeba było opuścić Warszawę, panie?
- Uciec, kiedy mój brat na zamku? Nie, to by była zdrada. A ten Kościuszko... niewdzięcznik! Tyle nam zawdzięcza! Familia wyhodowała na swym grzbiecie demona...
- Jasiński większy radykał, książę.
- Tak uważasz?
Zamyśli się. Usta same wypowiadały kolejne słowa pieśni Jana z Czarnolasu:

Nie może jej blasku znieść, ani pojźrzeć w oczy,
Boleje, że kto przed nią kiedy wyzszej skoczy;
A iż baczy po sobie, że się wspinać prózno,
Tego ludziom uwłóczy, w czem jest od nich rózno.
 

Z dołu dobiegł ich jakiś gwar. Kajetan  odwrócił się. Nasłuchiwali. Wyobraźnia malowała już obrazy, jakie zasłyszeli o sytuacji w zrewoltowanej Francji. Nie był to jednak tłum we frygijskich czapkach. Mężczyzna, który zjawił się w ogóle nie miał nakrycia głowy. Zmierzwiona peruka może dodawała mu zawadiackości, ale nie to było wtedy najważniejsze. Poznał w nim Michała Pieczyńskiego, zubożałego szlachcica herbu Bończa spod Środy, który wiernie stał u jego boku od lat. Zbliżył się do księcia. Ten nerwowo zapytał:
- Qu'y a-t-il de nouveau?
- Wasza książęca wysokość... twój kurier... wpadł w ręce insurgentów!
- Pas possible! - krzyknął i szybko dodał: O czym ty mówisz?!
- Miał listy... do... Prusaków! - każde słowo z jego ust raniły odbiorcę, jakby to były kolce cierniowej korony.
- Jestem zgubiony! - jęknął książę.
Pieczyński chwilę zawahał się, jakby obawiając się dalszej reakcji, ale widział w siebie wbitą oczekującą parę oczu. Dodał:
- Powiedli go do Kościuszki, panie!
- Taki hołysz... takie nic... takie zero... 
Wracała wielkopańska buta księcia Kościoła? Pieczyńscy w swoim województwie pewnie niewiele więcej znaczyli, co Kościuszkowie na Litwie. Tym bardziej uwaga rzucona przez gospodarza ubodła oficera. Miał tylko jedną radę:
- Trzeba wam uciekać panie.
- U... uciekać? Gdzie? Do kogo...
- Do Białegostoku, do księżnej Izabeli? - podsunął Kajetan.
- Jestem zgubiony! A ten tłum tam? - cień trwogi znów padł na twarz księcia.
- Już rozeszła się po stolicy wiadomość o listach do Prusaków - dopowiedział Pieczyński.
Książę drgnął.
- Co oni tam robią? - zapytał niepewnie i wskazał na okno.
- Nie wiem książę  - przyznał przybyły, ale wyraz twarzy zdradzał niepokój.
- Nie jesteś mój drogi szczery ze mną. Nie jesteś... 
- Ależ książę... kiedy... - był nieszczery. I on słyszał śpiewkę, którą niosła ulica. Nie miał złudzeń czego chciał tłum zdesperowanych obrońców stolicy. Nie po raz pierwszy klejnot "Ciołek" ściągał na siebie pogardę i gniew. Tylko, że tym razem...
- Powiem ci, jak klientowi domu mego - i zniżył głos niemal do szeptu, aby powiedzieć dwa słowa: powieszą mnie.
- Na Boga! Co książę mówi?! - Pieczyński obruszył się? Sam czuł nieszczerość swej reakcji. Wiele by dał, aby teraz być daleko stąd. Tylko, że majątek został po pruskiej stronie... Jak cała Wielkopolska: Kajetan podaj wina!...
- Tu by się nadał pułk gwardii. Powieszą mnie, jak Massalskiego... jak Kossakowskiego!... Myślisz, że będą włóczyć moje ciało, jak... jak Cromwella? 
- Nawet tak myśleć książę jest nie po bożemu! - stanowczo oświadczył Pieczyński. 
- Nie po bożemu powiadasz?... - książę zasępił się. - Ale że rąbią, to tego nie zaprzeczysz?
Nie dopowiedział.
- A widzisz! Milczysz? Jednak...
- Może trzeba na zamek...- niepewnie wtrącił raz jeszcze Kajetan i podał puchar z winem. 
Książę wziął trunek. Zamoczył usta.
- Byłeś kiedy kawalerze w Wołczynie?
- Nie, książę.
- W dobrach mego wuja... tam były piwnice. Mój ty Boże. Czy ja kiedy zobaczę jeszcze Wołczyn? Jak myślisz?
- Myślę wasza książęca mość - zaczął cedząc Pieczyński. - że sługa domu pana ma rację i należałoby ewakuować się do zamku. Tu robi się niebezpiecznie.
- Jak to oni śpiewają?- w tym głosie wkradała się odrywająca od rzeczywistości nuta rezygnacji? 
- Na ulicy?
- Nie, we Francji?
- Kto?
- Tłuszcza!
Kajetan spojrzał wymownie na Pieczyńskiego.
- Do broni, bracia dziś!
Zewrzyjcie szyki wraz!

- To... "Marsylianka"? - niepewnie przerwał Michał Pieczyński.

Ale zapytany nie odpowiedział. Deklamował dalej:

I marsz, i marsz!
By ziemię krwią
napoić, przyszedł czas!


- Panie! - Kajetan podbiegł do księcia.
Ale ten odepchnął go z taką siłą, że aż zachwiał się.
- Pieczyński! Ty jesteś natus, szlachcic?!
- Na rozkaz!
- Każ kulbaczyć konie!
- Chyba powóz gotować? - z niepokojem zapytał zagadnięty.
- Nie, nie. Konie! Konie!
- Panie! - Kajetan uchwycił poły szaty książęcej. Ukląkł przed nim. - Panie, co chcesz zrobić?!
- Pojedziemy... pojedziemy! - i klasnął w dłonie. - Pojedziemy!
- Dokąd, panie? Warszawa pod bronią! Gdzie mielibyśmy jechać?! Miasto...
- Do Wołczyna! Do mamy i taty! Do Wołczyna. Do dziadka Kazimierza! Wiesz, że moim przodkiem był Morsztyn?

Tyś na twarz suknem żałobnym nakryty,
Jam zawarł zmysły w okropnej ciemności,
Ty masz związane ręce, ja, wolności
Zbywszy, mam rozum łańcuchem powity.

Ty jednak milczysz, a mój język kwili...


On był moim... 
- Pradziadem panie, wiem. Ja nawet nie znam dziada swego - przyznał Kajetan.
- Pieczyński! Konie, konie! - książę krzyczał. 
Wybiegł z gabinetu. Kajetan ledwo podniósł się kolan.
 
Jan  Piotr Norblin - Wieszanie zdrajców in effigie - domena publiczna

[1] Tłumaczenie:
Mais c'est monstreux! - Lecz to jest potworne!
Excellentissime (łac.) Jaśnie panie
...qui fait dresser les chveux sur nos têtes! - ...od której nam włosy staja dęba!
Qu'y a-t-il de nouveau? - Co nowego?
Pas possible! - Niemożliwe!
Mauvais signe! - To zły znak!
natus - dobrze urodzony

Brak komentarzy: