sobota, listopada 18, 2017

Winfield Howard - powrót / Winfield Howard - return (01)

Kiedy tylko wszedł do saloonu kilku mężczyzn podniosło się od stolika, na którym stała już pusta butelka po whisky. Ten niski, bardziej barczysty, jak kula wypadł na zewnątrz. Jeszcze w drzwiach zerknął za siebie. Tak jakby chciał się upewnić, że nie pomylił się ani on, ani jego kompanowie   od kieliszka i zdezelowanej talii kart, którą stary Ben nosił przy sobie od długich lat. Mało nie potknął się o własne nogi.
Przybysz podszedł do barmana. Ten zmierzył go od stóp po czubek kapelusza. I jego umysł zaczął układać fakty, obrazy. Nie miał wątpliwości. Znał tę sylwetkę. Znał to spojrzenie spod ronda przepoconego kapelusza. Nie, żeby byli sobie kiedyś przedstawiani. Ale... wiedział. Każdy wiedział. Choć go wtedy nie było. Tyle mu opowiadano. Nawet dzieciaki ganiającego po corralu wiedziały. Wiedział na pewno...
- Piwo!
Niski głos zabrzmiał, jak rozkaz, który nie toleruje odmowy.
Kufel szybko napełnił się. Biała piana wkrótce muskała wargi przybysza, osadzała się na wąsach.
Ten niskie, bardziej barczysty, dopadł do kanciastego budynku, na którym ktoś nieporadnie wymalował: "SHERIFF". Theo Kenith chyba kończył sprawę z Juanitą Tarridą, bo ta na pierwsze skrzypnięcie drzwi wyskoczyła na zewnątrz, jak wystraszony gołąb. Koszula w nieładzie strażnika sprawiedliwości i spokoju, zmierzwione coraz rzadsze włosy układało się to w jedną, dwuznaczną całość. Ale on tu nie biegł, żeby bawić się w  detektywa. W końcu nie był też aniołem moralności, aby strzec cześć Juanity. Alboż to raz czy drugi nie skorzystał z ognistego temperamentu tej meksykańskiej dziewuchy?
- Co tak... wpadasz?! - szeryf Kenith miał zadyszkę. No i kilka ładnych krzyżyków na karku. Wyrównanie oddechu przychodziło mu już coraz trudniej. Zawsze mogła to być pani Kenith. Niezachwiany purytanizm tejże był wyjątkowo nieprzekonywalny. Jedno spojrzenie orlich oczu starczyło, aby wydać orzeczenie, wyrok, wykonać egzekucję na każdym kto choć na milimetr odstępował od Dekalogu. "Nie po to Mojżesz dostał go od Pana, żebyś ty..." - no i sypała się sentencja. Jedno było pewne: nie można było liczyć na apelację!  To przecież przez nią panna Morrison musiał opuścić miasteczko, bo jako wdowa po swoim mężu obściskiwała się "bez ślubu" - jak skrupulatnie określiła to pani szeryfowa z organistą Floresem. Zresztą jego też po czasie przegnano. Teraz chwałę Pana trzeba było głosić tylko przy wtórze chóru kobiet podobnych, jak pani K. 
- Chcesz żebym na zawał zszedł?! - szeryf naciągnął szelki. I jął rozglądać się za swoim pasem, który  o dziwo nie wisiał na kołku, ale leżał... To znaczy pas z kaburą na podłodze, a colt jakby w drugim kącie.
- Przyjechał! 
- Kto? - szeryf ziewnął. Zawsze tak robił, niczym na zawołanie. Powiadano, że dodawał sobie tym animuszu? - Chester Arthur?
- Jaki Chester Arthur?!
- No, nasz ukochany prezydent. Chyba już  dwudziesty? Nie, zaraz... - zaczął zerkać na palce.
- Szeryfie!
- Nie, nie dwudziesty! - uniósł górną brew. W ten sposób dawał do zrozumienia swe niezadowolenie. Znający go wiedzieli, że wchodzi się na niepewny grunt. Powoli petent stawał się w oczach tegoż podłym pieskiem preriowym, którego kopyta jego konia, a i mocne kopnięcie, zmiażdżą! - 21!
- Niech sobie będzie nawet czterdziesty! Na miłość Boga!
- Alan! Nie bluźnij, podła pokrako! Znajdo! Diabli wiedzą skąd cię wzięło! Gdyby nie pastor Moore...
- Pastor Moore dawno nie żyje!  A ten tam...
- Kto?! - szeryf podniósł colta.  
- Winfield Howard! 
- Kto?! Kto?! - w szeryfie odezwała się krew, jakiej widać zabrakło majorowi Reno nad Little Bighorn. Ileż to razy powtarzał "gdybym tam był"? To "gdybym tam był" wlokło się za nim, jak jakieś przekleństwo. Ciekawe, że Alamo nie zasługiwało na jego oddanie i bohaterstwo. Pewnie sam jeden pokonał by Santa Annę, a te jego trzy tysiące zmiótł jednym spojrzeniem. W tym wypadku stanowił ciekawe dopełnienie swej nabożnej i bezkompromisowej małżonki. 
- Winfield Howard, szeryfie! Wrócił!
- O cholera! - szeryf przełknął ślinę. W podobnych chwilach chciał przyznać ślubnej rację i wreszcie odpowiedzieć na jedno pytanie "po coś brał tę robotę?!". Mógł dożywać lat w spokoju i ewentualnie modlitwie,  ale dał sobie wpiąć tę stalową gwiazdę. - A... po co...
- Co "po co"?
- No... przyjechał? - policzki szeryfa lekko zarumieniły się. 
- Jak na moje... to... żeby... No przecież rozprawić się z Blakem Greggem.
- O choleraaaaaaaaaa - założył pas i wsunął do kabury rewolwer. - Będą, cholera, kłopoty.
- A pewnie, że będą - przytaknął mu Alan - Trzeba go powstrzymać.
- Kogo?!
- Winfielda Howarda, a kogo?! Lincolna?
- Lincoln nie żyje!
- Wiem, że nie żyje!  Winfielda Howarda!
- "Powstrzymać"?  Ale... za... co?
- No...
- Dopiero, jak mówisz, przyjechał. 
- ...Blake Gregg... 
- A jemu, co znowu?
- Zabije go!
- Kto?
- Winfield! - cierpliwość Alana była na wyczerpaniu. Sam nie mógł się połapać, czy szeryf już tak zramolał na swym urzędzie, czy tylko udaje durnia, aby zbytnio nie angażować się "w sprawę". - A do tego Moses!
- Co Moses?!
- Czy to nie on... doniósł... o...
Mina szeryfa Theo Kenitha wyrażała zdumienie i głębokie zakłopotanie. Niemożliwe, aby nie pamiętał tego, co stało się sześć lat temu... 
- To już sześc lat! - orzekł zdecydowanym tonem.
- No właśnie! Sześć lat za kratami - Alan z ulgą podparł to stwierdzenie. Widać było, że szeryfowi wraca pamięć?
- Będzie chciał się zemścić?
- Kto go tam wie.
- No, ale przecież napadł na...
- Bo Moses tak zeznał. A, co stało się z farmą Howarda? Zapomniał pan?
- No... no... sprzedano...
- ...na licytacji.
- No!
- A kto ją wygrał?
- Blake Gregg.
- Brawo szeryfie! Kojarzy już pan - Alan wykonał ruch, jakby chciał klepnąć stróża prawa w ramię.  Ten jednak uchylił się.
- Tylko bez poufałości! Przybłędo! - w szeryfa wstępował duch walki.
- A kto chciał kupić ranczo Howarda? I kto skorzystał na jego odsiadce?
- Blake Gregg?
- Super! Układa się?
- Winfielda zwolniono? Dostał chyba dziesięć lat.
- Może objęła go amnestia.
- Na to wygląda.
Szeryf Theo Kenith otworzył szafkę, która stała pod oknem. Wyjął butelkę i szklankę. Spojrzał na Alana.  Z wielką niechęcią wyciągnął drugie szkło i rozlał do obu. Alanowi aż pojaśniała gęba. Rzadko się zdarzało, aby szeryf dzielił się swoją whisky i do tego z nim.
- Winfielda zwolniono? - powtórzył i ciężko sapnął.
- No - Alan przytaknął.

cdn

Brak komentarzy: