czwartek, kwietnia 06, 2017

Przeczytania... (206) Bob Dylan "Kroniki" tom I (Wydawnictwo Czarne)

"Obecność literatury była w tym miejscu tak silna, że człowiek po prostu musiał się wyzbyć przywiązania do głupoty" - ten cytat z wpada w oko czytającego na samym nieomal początku czytania książki niezwykłej, bo i Autor nie byle kto: Bob Dylan "Kroniki" tom I, w tłumaczeniu Marcina Szustera  (Wydawnictwo Czarne). To jeden z nielicznych przypadków, aby Noblista zawitał do tego cyklu. Wyjątkową pozycję ma tu Swietłana Aliksijewicz (patrz odc. 104 i 105 tego cyklu). Zresztą wszystkie to książki zawdzięczamy zapobiegliwości Wydawnictwa Czarne. Robert Allen Zimmerman (bo to de facto personalia Poety) jest jednak pod wieloma względami wyjątkowy. Kojarzymy Go głównie z muzyką, śpiewem. Decyzja Komitetu Noblowskiego pewnie dla wielu była zaskoczeniem. Tak, jak chyba również dla samego wyróżnionego. Dopiero na dniach zjawił się po odbiór Nobla! Przez dłuższy czas, swoich fanów, utrzymywał w niepewności czy w ogóle TO zrobi.

Cytuję wypowiedź Filipa Łobodzińskiego, jaką znajdziemy na okładce tego tomu: "Nie wytłumaczalnie zstąpił z zadupia w Minnesocie, czasy się zmieniły i już kto inny stał na wieży strażniczej. Wielu z nas do dziś słucha jego starego, mądrego głosu.  Ale można go także poczytać. Z Kronik dowiadujemy się, skąd naprawdę do nas przyszedł".
Bardziej dosadnie sprawę potraktował Andrzej Stasiuk, którego tekst pt. "Dylan" zamyka książkę: "Przeżył wszystko, co może przeżyć wielki artysta. Samotną drogę na szczyt, uwielbienie tłumów, zapomnienie, klęskę, tych samych tłumów odrzucenie, by w końcu zająć należne sobie miejsce, czyli miejsce jednej z najważniejszych postaci pop kultury. «Elvis uwolnił nasze ciała, a Dylan uwolnił nasze umysły», powiedział Springsteen. Jest w tym wiele prawdy, bo zanim zjawił się Dylan, rock and roll sprowadzał się do rytmicznych śpiewanek o dupie Maryny. To Dylan uczynił z rock and rolla dziedzinę sztuki".  Co miałbym dodać od siebie?
Ja po prostu otwieram "Kroniki" tom I i szukam prawdy od Bobie Dylanie. A ta jest SŁOWEM, którym karmi kolejne pokolenie.
  • Columbia to jedna z najważniejszych wytwórni płytowych w kraju i sam fakt, że przestąpiłem jej progi, był dla mnie wielki wydarzeniem.
  • Popularne stacje radiowe tkwiły w martwym punkcie, czas antenowy wypełniały rzeczy puste, łatwe i przyjemne.
  • Dla mnie najważniejsza była piosenka.
  • Urodziłem się wiosną 1941 roku. W Europie szalała druga wojna światowa, do której wkrótce miała przystąpić także Ameryka.
  • Ojciec chorował na polio, dzięki czemu uniknął powołania do wojska, ale wszyscy moi wujkowie poszli na wojnę i wrócili z niej żywi.
  • Na lekcjach historii uczono nas, że komuchy nie zdołają zniszczyć Ameryki za pomocą samych karabinów i bomb, że musiałyby zniszczyć również konstytucję, dokument założycielski naszego państwa.
  • Utwory Roya Orbisona to były piosenki w piosenkach.
  • Marzyłem o nagraniu płyty, ale nie chciałem nagrywać singli, czterdziestek piątek, kawałków, jakie nadawano przez radio.
  • Longplaye przyciągały uwagę. Miały dwustronną okładkę, którą można było oglądać godzinami.
  • Wiedziałem to i owo z historii - historii kilku narodów i państw - i wiedziałem, że ciągle powtarza się w niej ten sam schemat.
  • Kulturowe spektrum, w jakim się wychowałem, sprawiło, że mój umysł był czarny od sadzy.
  • Rozważania Peryklesa o idealnej demokracji, Tukidydes - opowieść przyprawiająca o dreszcze.
  • Nauczyłem się wiersza Poego pod tytułem Dzwony i deklamowałem go do wymyślonej przez siebie melodii, brzdąkając na gitarze.
  • Zawsze wyobrażałem sobie, że umrę na polu chwały, a nie we własnym łóżku.
Znaliśmy   t a k i e g o  Boba Dylana? Nie sądzę. Jakbym chciał widzieć młodego Boba, kiedy czytał "Wojnę peloponeska" uwielbianego przeze mnie Tukidydesa. Do jakich dochodził wniosków: "Powstała czterysta lat przed Chrystusem i mówi, że natura ludzka zawsze jest wrogiem tego, co od niej wyższe. Tukidydes pisze, w jaki sposób słowa tracą zwykłe znaczenie, jak można w okamgnieniu wpłynąć na działania i poglądy innych. Miałem wrażenie, że nic się od tamtych czasów nie zmieniło". Nie spodziewałem się TU spotkać wielkiego greckiego historyka. I czytać o podziwie młodego człowieka dla jego kunsztu pisarskiego. Zdziwilibyście KOGO wtedy czytał Dylan.
Te lektury bez wątpienia ukształtowały wrażliwość duszy przyszłego Noblisty. Sami, starzy znajomi. Z tych, których najbardziej cenię, to V. Hugo, G. de Maupassant, Ch. Dickens, H. Balzak, N. Gogol. Istota wielkości tych wszystkich lektur chyba znajduje ujście w zdaniu: "KSIĄŻKI WPRAWIAŁY POKÓJ W SILNE WIBRACJE, WYWOŁUJĄCE MDŁOŚCI".  Jaka literatura szczególnie poruszyła młodym umysłem? No to czytamy: "Szczególnie mroczny wydźwięk miała stojąca na półkach literatura rosyjska". I spotykamy kolejnych mistrzów: Puszkina, Dostojewskiego, Tołstoja. Zabawnie brzmi porównanie do wielkiego Fiodora  Michajłowicza: "...pisał opowiadania, żeby opędzić się od wierzycieli. We wczesnych latach siedemdziesiątych ja też nagrywałem płyty w tym samym celu". O!...
  • Prawda jest taka, że goście, którzy kradli mi zespoły, mieli rodzinne powiązania z jakimiś szychami w izbie handlowej, radzie miasta czy zrzeszeniu kupców. 
  • Czasami nic więcej nie trzeba, wystarczą słowa uznania wypowiedziane w momencie, gdy robi się jakąś rzecz dla niej samej i jest się na właściwej drodze, choć jeszcze nikt tego nie widział.
  • Książka Clausewitza wydaje się anachroniczna, a jednak wiele w niej trafnych obserwacji.
  • Śpiewałem folkowe kawałki, bacznie przyglądając się temu, co dzieje się wokół.
  • Nie pamiętam, kiedy mi przyszło do głowy, że mógłbym pisać piosenki.
  • Nie jest tak, że piosenki przychodzą same i wystarczy im uchylić drzwi.
  • Człowiek otwiera drzwi do ciemnego pokoju i wydaje mu się, że wie, co jest w środku, co gdzie stoi, ale tak naprawdę nie wie nic póki tam nie wejdzie.
  • Bob Dylan wyglądało i brzmiało lepiej niż Bob Allyn.
  • Kiedy Frank [Sinatra] śpiewał tę piosenkę [tj. "Ebb Tide" - przyp. KN], słyszałem w jego głosie wszystko - śmierć, Boga, wszechświat, wszystko.
  • Było się pieśniarzem folkowym albo nie, koniec kropka.
  • Szybko myślałem, szybko jadłem, szybko mówiłem i szybko chodziłem. Nawet śpiewałem szybko.
  • Żadna pojedyncza idea nie zadowala człowieka na długo.
  • Na Południu ludzie żyli w rytmie wschodów i zachodów słońca, w rytmie pór oku. Na Północy - według zegarka. W rytmie maszyny parowej, gwizdka i dzwonu.
  • Dobrze poinformowani twierdzili, że jeśli człowiek chce osiągnąć sukces, musi być twardym indywidualistą, ale potem powinien zmienić nastawienie.
  • Bardzo lubiłem nowoczesny jazz, lubiłem słuchać go w klubach, ale nie śledziłem nowości i nie miałem hopla na punkcie tego rodzaju muzyki.
Bob Dylan-pacyfista... wojskowym? Brzmi, jak ponury żart! "Chciałem być generałem, mieć swój batalion i zastanawiałem się, jak zdobyć klucz do tej cudownej krainy. Kiedy spytałem ojca, jak się dostać na West Point, był zaskoczony, powiedział, że nie mam przed nazwiskiem  «de» ani «von», że potrzebne są znajomości i odpowiednie preferencje". Na szczęście dla kultury Bob Dylan nie został generałem. Ale znowu przy czytaniu "Kroniki" ujawnia się pokrewność dusz. Otóż piszący te słowa miał taki przebłysk pomysłu, aby zgłosić się do WKU i złożyć tam podanie do szkoły oficerskiej (LWP). Nie uszło mej historycznej uwagi, to co   Bob napisał o swoim wielkim imienniku, generale Robercie E. Lee (CSA): "...dzięki jego słowu i tylko dzięki niemu Ameryka nie pogrążyła się w wojnie partyzanckiej, która przypuszczalnie trwałaby po dziś dzień".  To też efekt jednej z biografii, jaką wtedy czytał. Niestety nie mam wiedzy, aby choć hipotetycznie założyć czyjego autorstwa była. Z rozważaniami na temat wojny secesyjnej / civil war spotkamy się w najmniej spodziewanym momencie. Zapewniam. Niezwykłe jest to czego nauczył się od...  Clausewitza.
Chyba nie przesadzę pisząc,  że Bob Dylan (ale i Jego pokolenie), to dziecko radia. Inaczej nie spotkalibyśmy takiego zapisu: "Słuchając audycji radiowych, drżałem z  podniecenia. Uczyły mnie, jak funkcjonuje świat, i były pożywką dla marzeń, moja wyobraźnia pracowała pełną parą. Słuchowiska radiowe to osobliwe rzemiosła". Nie trzeba mnie do tego przekonywać. Od 2009 r. niemal non stop przy pewnych czynnościach kuchennych słucham nagrania "Wielkiego Fryderyka" A. Nowaczyńskiego z cudownymi kreacji m. in. Z. Zapasiewicza i B. Pawlika.  Często zasypia przy słuchowiskach A. Christi.
Książka Boba Dylana powinna stanowić swoistą pożywkę dla każdego, kto pisze. Nawet, jak ja teraz. Bo przecież to nie jest tak, jak się wielu wydaje: usiądziesz i napiszesz, bo co to dla ciebie? To TAK nie działa. Jak bardzo cieszy, że Dylan dzieli się z nami swoim doświadczeniem i przyznaje: "Człowiek chciałby pisać piosenki, które będą większe niż życie. Opowiedzieć o wszystkim, co przeżył i co widział. Trzeba coś wiedzieć i rozumieć, a potem wyrazić to w potocznym języku". Każdy, kto stawia literki wie, że to nie jest takie proste. TO pisanie nie dobyłoby się, gdyby nie naszło mnie! Przecież "Kroniki" wziąłem ze szkolnej biblioteki dwa tygodnie temu i co - i nic. Nie mogłem z nimi ruszyć, choć przecież zachwyt był od pierwszych stron. I nie znika z każdą poznaną stroną. Jak wam podoba się takie podejście do literatury: "To, co robi Faulkner, jest trudne. Trudno wyrazić słowami głębokie uczucia. Łatwiej napisać Kapitał".   
Trzeba patrzeć na książkę Boba Dylana, jako na obraz powojennej Ameryki. Muszę przyznać, że wiele nazwisk ludzi, o których wspomina nic mi nie mówi. Włączam stronę YT lub Wikipedii, aby uzupełnić swe braki edukacyjne w tej materii. Wstyd? Chyba tego nie ma, co w tych kategoriach rozpatrywać. Może i sami Amerykanie mieliby problemy. W takich chwilach brak zdjęć. Zdjęć miejsce. I zdjęć ludzi, którzy przeszli przez drogę życia Autora.  Mogę uwierzyć w genetyczne sklonowanie homo sapiens sapiens, ale jak sklonować środowisko naturalne każdego z nas? A takie bardzo barwnie opisuję Dylan. Czuje się zapach Kalifornii czy Nowego Jorku. Na pewno inny będzie odbiór tego, kto może teraz siedzi w nowojorskiej kawiarni jazzowej. Mi musi starczyć nagranie Cheta Bakera czy Billa Evansa lub Stana Getza, piosenki Franka Sinatry i Tony Bennetta. O istnieniu Hanka Williamsa nie miałem pojęcia do dziś, choć nie stornię od country. Skutek może być tylko jeden: wizyta w sklepie muzycznym i zakup kolejnego krążka.
"Ameryka się zmieniała. Dałem się ponieść fali przemian, czułem, że to przeznaczanie. Nowy Jork był miejscem równie dobrym jak każde inne. Moja świadomość też zaczynała się zmieniać - zmieniać i poszerzać" - alboż z nami tak nie jest, kiedy czytamy "Kroniki" tom I? To dar, z jaki przychodzi do nas Bob Dylan. Nie uwierzę, że podobne jej lektury zostawiają nas obojętnymi. Niczego nam nie dają? To jest kolejna cegiełka do budowania naszego wewnętrznego sklepienia. I przestajemy się dziwić, że dostrzeżono w Bobie D. kogoś godnego Nobla. Bo, jak nie on, to kto?
Urocze jest poznawanie, jak Robert Zimmerman dochodził do Boba Dylana. Elston Gunn! Robert Allen! Robert Allyn! Robert Dylan! "Bob Dylan wyglądało i brzmiało lepiej niż Bob Allyn [...] Teraz musiałem się przyzwyczaić do tego, że ludzie mówią mi «Bob». Nigdy wcześniej nie zwracano się do mnie w ten sposób i upłynęło trochę czasu, zanim zacząłem reagować. [...] Pseudonim Bob Allyn nigdy by się nie sprawdził - kojarzy się ze sprzedawcą używanych samochodów" - przyznaje sam przed nami Bob Dylan.
Ciekawe, ja głęboko w świadomości Dylana tkwi wojna secesyjna. Tym bardziej, że nie może mieć żadnych rodzinnych obciążeń, bo Zimmermanowie w latach tej krwawej łaźni mieszkali cały czas w Rosji, a  Edelsteinowie na Litwie (zaskakujące wtrącenia o babce, która mieszkała w Duluth, tam pewien rys nieomal genealogiczny). I kiedy wydaje się nam, że już koniec, nie będzie powrotu do tematu, ten powraca.  Na moim blogu wojna ta znajduje swoje poczesne miejsce (choć dawno nic na jej temat nie napisałem, a tekst o gen. J. Bellu Hoodzie utknął w martwym punkcie), tym bardziej czytam ze skupieniem i staram się przyswoić sobie to, co pisał mój imiennik: "W pewnym sensie wojna secesyjna był starciem dwóch koncepcji czasu. Kiedy w Fort Sumter padły pierwsze strzały, kwestia zniesienia niewolnictwa wydawała się nieistotna. Wszystko to przyprawia o ciarki. Epoka, w której żyłem, nie przypominała tamtej, a jednak w jakiś tajemniczy sposób była do niej podobna".
Pewnie, że robi na mnie wrażenie, jaki wpływ kulinarny na Boba Dylana wywarło jedno z przemówień słynnego Malcolma X o... wieprzowinie. I jak to się odbiło na atmosferze w czasie proszonego obiadu u samego Johnny'ego Casha pod Nashville (zaraz włączam "Hurt", a potem "God bless Robert E. Lee"). Lista gości robi wrażenie. Proszę sprawdzić.
Moja żona wytyka mi, że opowiadam całe książki. Używa pewnego ważnego argumentu "jaki jest sens później to czytać?". No, tak, to jak na początku kryminału dowiedzieć się, że morduje taksówkarz (przepraszam taksówkarzy).  Zostawiam sobie pozostałą narrację Boba Dylana dla prywatnych przemyśleń. Ciekawie jest chyba rozstać się z tą niezwykłą prozą  dokładnie tak, jak robi to Autor w miejscu, do którego wspólnie dotarliśmy:

"Całe miasto dyndało mi przed nosem. Miałem jasne wyobrażenie o tym co i gdzie.
Nie martwiłem się o przyszłość. Była tuż-tuż".

I tak jest pewnie z nami. Idźmy przez czekające na nas dni choćby z książką Boba Dylana. A wspomnijmy Go za kilkadziesiąt dni, 24 maja, kiedy Mistrz będzie kończył 76. lat. Piszący te słowa (kolejna wspólność z B. D.?) będzie świętował pięć dni później, ale nie zapominajmy, że 26 maja 110 urodziny Johna Wayne. I zrobiło się pogodnie, jak za oknem. A ja trawestując słowa śpiewanej piosenki przez J. Casha dopiszę: "God bless Bob Dylan".

Brak komentarzy: