środa, czerwca 11, 2014

Być jak John Wayne...

Znowu zakradłem się do mego drugiego blogu. Wiem wrzuciłem link tej strony na mego Facebooka, ale tu i tak więcej zaprasza się Czytelników.  XXXV rocznica śmierci mego Idola sprawia, że nie omijam wielkim łukiem dnia 11 czerwca. Podziw dla Big Johna pozostaje. A powroty do Jego westernów - to kawałek mego świata. Czy dziecinnego? Infantylnego? Ponoć w każdym z nas (wyrośniętych chłopakach) żyje Piotruś Pan? John Wayne (1907-1979)  jest częścią tego świata, jak Robin Hood, Zorro, Bolek i Lolek czy J-23...

*      *     *

Pamięci Stefana Jaracza 

dedykuje

Autor

Serafin Kurczak skończył w minioną niedzielę 60 lat. Nie od wtedy uważał, że jego dni są policzone.Nie, żeby wybierał się na cmentarz komunalny przy ulicy Żwirowej 18. Co to, to nie. Skończyła się jego droga zawodowa. Zostawił za sobą Ślusarnię III C. Zapach smarów, chłód metalu, jazgot pilników. Wszystko to się skończyło. I wcale się tym nie martwił. Szkolenia bhp, czyny społeczne, współzawodnictwo, a nawet fotografia w zakładowej gablocie – to już przeszłość. Czas przeszły dokonany, jak bitwa pod Grunwaldem i I wojna światowa. Ale nie rozpaczał, nie bił głową w mur. Nawet nie starał się o oddalenie decyzji ZUS-u. Miał pasję. Nie jakieś tam chodzenie na ryby, zbieranie znaczków czy kolekcjonowanie rzadkich wydań Mickiewicza. Serafin Kurczak był kowbojem.


Nie prawda? Ależ prawda. Był kowbojem. Takim z Dzikiego Zachodu. Miał lasso, kapelusz, kamizelkę, nawet koszulę „ze śliniakiem”, proporzec 14 Pułku Kawalerii z Minnesoty i 1:1 plakat z Johnem Waynem. Najczarniejszym dniem w jego życiu był ten czerwcowy w 1979, kiedy dowiedział się o śmierci swego idola! To zdarzenie zbiegło się z wizytą w Polsce Jana Pawła II. Kiedy jego małżonka przeżywała każdą homilię – on roztrząsał swoje kowbojskie fascynacje.


Wyciągnął z szafy pudło z kapeluszem. Czyścił je delikatnie szczotką, która kupił jeszcze u mistrza Mąki, tam gdzie dziś sprzedają gorące drożdżówki. Delikatnie sunął nią po rondzie. Wygięte, jak w „Rio Bravo”. Ile by dał, żeby zastąpić Deana Martina. Lepiej by to zagrał. On jako Dud? To by było szaleństwo. Stanął przed lustrem, wsadził delikatnie kapelusz na czubek głowy. Uśmiechnął się do siebie. Rósł w swoich przygaszonych oczach.
- Ej, ty!- wymierzył palec prosto w lustro.- Nie ty, Billi, Joe, odsuń się od baru... Berdette! Natan Berdette!...
Pociągnął za cyngiel nie posiadanego rewolweru.
- Tatuś! Tatuś! Tatuś!- wpadł, na ten moment Jacuś. Twarz rozpalona podnieceniem, oczy rozbiegane, jakby udało mu się podejrzeć sąsiadkę z naprzeciwka. A miała ciało godne grzechu i zapomnienia... Sam nie raz, nie dwa zerkał w tamte okno. Nawet był na siebie zły, ale urokliwość panny Zuzanny (tak ją nazywał) była tak olśniewająca, że w żyłach ślusarza Serafina Kurczaka krew szybciej płynęła, co się działo z sercem i oddechem lepiej nie mówić...
- Tatuś! Tatuś! Tatuś!- Jacek nie mógł złapać tchu.
- Co się stało? Putin został carem? A może Kwaśniewskiemu dali Nobla?
- Li... listonosz idzie!
- Listonosz?- powtórzył za synem.- O! to jest wiadomość godna uwagi. Niósł paczkę?
- Właśnie tatuś! Niósł paczkę i patrzył w nasze okno!
 - Nareszcie! Nareszcie!...- pan Serafin nie mógł opanować poruszenia. Listonosz był jeszcze na półpiętrze, kiedy otworzył drzwi i wypadł na klatkę schodową. Doskoczył, jak puma do zdobyczy.
- Dla mnie?!- oczy świeciły mu się, jak rysiowi w nocy. Listonosz, pan Janeczek Janiak, aż się przestraszył i odruchowo przycisnął przesyłkę do piersi. Taki odruch. Jak mu kiedyś próbowano wyrwać torbę, to stoczył walką, jak bizon na prerii. Zaparł się, wytrzymał chyba z trzy ataki i nie zmogło go nic – ni ciosy, ni próba przewrócenia na chodnik. Odtąd notowania pana Janeczka w okolicy wzrosła, a ówczesna władza nagrodziła go nawet medalem „Za ofiarność i odwagę”:.
- Dla pana, panie Kurczak!- potwierdził tylko.
- Z Pułtuska?- dopytywał się. Bo niby skąd? Z Honolulu? Czekał tylko na przesyłkę z Pułtuska! Teraz ją miał! To znaczy dopiero, kiedy pokwitował, poszperał w spodniach i dał panu Janeczkowi dwa złote.
 Wpadł z paczką prosto do pokoju. Z tego wszystkiego zapomniał o kapeluszu, który miał na głowie. Jacuś opróżnił blat i postawił na nim karton owinięty w szary papier, przepasany sznurkiem.
- Tatuś otworzy!...- prosił Jacek.
- Jacusiu! Spokojnie! To zbyt ważny moment w moim życiu, aby nad nim przejść nad porządkiem dziennym...
- Chyba do porządku- starał się pana Serafina poprawić małoletni syn.
- Jak to zwał, tak to zwał!- zawyrokował pan Serafin i podniósł palec ku górze. W tej chwili wyglądał bardziej, jak Mojżesz, a nie emerytowany ślusarz narzędziowy ze Ślusarni III C przy ulicy Matejki 1.- Przynieś baniaka z winem porzeczkowym...
- Ale tato... Mama...
- Mama zrozumie...- tu się zawahał. Tak, pani Krystyna nie należała do kobiet wyrozumiałych i tolerancyjnych. Pasji męża nigdy nie podzielała, na wychowanie Jacusia też miała inny punkt widzenia, aż dziw, że pozwalała kupować „Gazetę Wyborczą”. Pan Serafin postanowił wszystko postawić na jedna kartę.- Przynoś Jacek baniaka, bo chwila dziejowa.
Jacusiowi trzy razy nie trzeba było tego powtarzać. Sam od czasu do czasu, mimo swej niepełnoletniości, zaglądał do gąsiorka. I lekko nadszarpnął jego zawartość. Zanim zdążył wrócić z trunkiem porzeczkowym własnej produkcji i chowu (bo owoce były z własnej działki) ojciec usiadł przy stole i magnetycznym wzrokiem oglądał pudło z kilku stron. Nie mógł nadziwić się. Choć tak między nami mówiąc, to w owym kartonie nie było niczego nadzwyczajnego. Pudło, jak wiele innych leżących na zapleczu sklepu spożywczego „Mirella”. Tu jednak rzecz sprowadzała się do zawartości, czyli tego, co pan Serafin Kurczak zamówił w Pułtusku!...
Pan Serafin siedział wprost zahipnotyzowany! Jacuś postawił bańkę z winem i szybko wrócił do
kuchni po nóż. Kiedy wrócił tatuś siedział, jak poprzednio, istny głaz, jak słup telegraficzny lub Chopin w Łazienkach. Wyczekiwał tej chwili, jak kiedyś nadejścia do kiosku „Ruchu” kolejnego numeru „Świata Młodych”. Delikatnie pociągnął ostrzem po sznurku. Robił to z takim wyczuciem, jakby nie dotyczyło to zwykłego pudła nadesłanego pocztą, a jakieś poważnej operacji na otwartym sercu. Sznurek nawet jakby jęknął, rozluźnił się i puścił. Pan Serafin wziął się do odwijania szarego papieru. Ku jego zaskoczeniu pod spodem była jeszcze warstwa zabezpieczania: folia bąbelkowa. Nadawca nie na darmo podpierał swoją sumienność mianem: super sprzedawcy. A więc jeszcze folia. Z wrażenia nie przygryzł wargi. Jacek obserwował narastające u ojca napięcie i podniecenie. Nie mógł się nigdy nadziwić. Jego brały najwyżej filmy, które skrzętnie maskował pod różnymi folderami w swym komputerze, choć i tak wiedział, że starzy są zbyt głupi (lepiej by brzmiało: ograniczeni technicznie?), aby znaleźć je czy w ogóle ich szukać.

Wreszcie pan Serafin Kurczak zdarł folię. Musiał jeszcze otworzyć karton. Zwykle pudełko po butach było dodatkowo wyściełane gazetami. Pod nimi czuł już zawartość. Z zamkniętymi oczami mógłby wyczuć kształt. Tak, pożądany od chwili, kiedy wylicytował towar. Ostatnie jego oszczędności przelały się w to, co zaraz miał mieć. Na zawsze. Nawet nie było mu żal spieniężonej serii przedwojennych znaczków.
- Pistolety!- jęknął aż Jacek.
- Synu!- tu pan Serafin obruszył się nie na żarty. Wcale nie patrzył na syna. Teraz dla niego istniały tylko dwie ujawniające się z papierów rękojeści.- Ile ci razy mam powtarzać, że to nie pistolety, tylko r e w o l w e r y !
Tak, w pudle leżały dwa rewolwery. Colty, jakie od dzieciństwa mógł podziwiać we wszystkich oglądanych westernach. A najbardziej w „Rio Bravo” lub „W samo południe”. Czuł, że wzruszenie skutecznie korkuje mu gardło. Miał w nim jakby kluchę. Przełknął ślinę. Jeszcze nie wierzył.
- Tylko Samuel Colt potrafił stworzyć takie dzieło sztuki!- pieścił rękojeści, jak najczulej. Oddałby swoją emeryturę, by teraz koło niego mogła usiąść rozkoszna Angie Dickinson... Roiło mu się w głowie, choć bardziej przypominał Stempy’ego, niż Colorado.
- Tatusiu?! A mama wie?- Jacek nie mógł też wyjść z podziwu.
 Pan Serafin nic nie powiedział. Ukucnął przed łóżkiem i wysunął spod niego stare pudło po gitarze. Wyciągał je bardzo rzadko. Za pierwszym razem, kiedy był przy tym Jacek, to zaprzysiągł, że nigdy nie zdradzi mamie tej tajemnicy. I Jacuś złożył solenne przyrzeczenie, że choćby ćwiartowali go czerwonoskórzy, pozostawili o suchym pysku na prerii, to nie wyda ojca. I umiał dotrzymać. Czym zasłużył w ojcowskich oczach na honorowego młodszego szeryfa w Dodge City.
To był wcześniejszy zakup rodem z Pułtuska. Dlatego tym razem pan Serafin Kurczak mógł liczyć na 8 % rabat. Z pudła wyciągnął najpierw lufę, później kolbę winchestera.
- M 1866!- jego twarz odbiła się w wypolerowanej lufie karabinu.- Yellowboy, mój chłopcze. Znakomite dzieło amerykańskich rusznikarzy. Kiedy tu w Europie pchano jeszcze kule od lufy, tam...
Złożył się do strzału.
- Pif! Paf!
- Tata da potrzymać.
- Tylko nie majstruj. To bardzo delikatna rzecz.
Jacek oparł kolbę o ramię i wycelował w oprawioną fotografię babki Leokadii Nowek. Skrzywione w grymasie zniechęcenia usta, jakby wydęły się na strzelca. Aż strach pomyśleć, co by powiedziały na ten widok, gdyby nie zamknęły się raz na zawsze piętnaście lat temu. Dla Jacka babka Leokadia była niemal taką samą abstrakcją, jak bitwa pod Little Bighorn. Nie mógł jej pamiętać, bo był małym dzieckiem, kiedy dołączyła do dziadka Klemensa na cmentarzu parafialnym przy kościele św. Ignacego Loyoli. Zamek głucho tylko stęknął. Rurą lufy nie uniósł się dym, kula nie uszła nią prosto w pieprzyk na twarzy babki.
- Tato, a konia też będziesz kupował?


Pan Serafin mało nie rozpłakał się. Koń! Klacz! Ogier! Wałach! Jakie to miało znaczenie. Wsiąść na
grzbiet wierzchowca, wbić się w strzemiona, unieść na nich i spojrzeć w bezkres prerii. Dojrzeć tabun pędzących mustangów, lub gnać za spłoszonymi bizonami. Koń!... Jako wyrostek dosiadał pociągowego perszerona wujka Lewandowskiego. To było wyjątkowo spokojne konisko. Mógł mu kołki na głowie ciosać. Ale trudno wyobrazić sobie galop na perszeronie. To nie zgrabny, smukły koń Dzikiego Zachodu, ale roboczy wyrobnik, który ciągnął ciężki wóz z węglem. Wujek był wozakiem. Nie raz sadzał go na koźle koło siebie, dawał lejce i pozwolił powozić. Dosiadał konia na łące, kiedy nosił wiadro, by go napoić. To były cudowne chwile. Z grzbietu końskiego świat wydawał się taki marny i miałki. Jeszcze wtedy walczyło w nim kim by chciał być: szwoleżerem gwardii cesarza Napoleona czy kowbojem. Urok prerii, świst indiańskich strzał okazały się silniejsze od czynów Kozietulskiego i podbojów Cesarza. Blask gwiazdy szeryfa, zadymione saloony, karciani szulerzy, piękne tancereczki i powabne panienki, pojedynki na ulicy wypełnionej tłumem, a nawet lincz złoczyńców – oto świat pełen zachwytu.
- Koń?- zdobył się wreszcie na wzdechnięcie pan Serafin, aż zadudniło w dołku Jacka.- A gdzie my byśmy go trzymali? W bloku? Nie, Jacuś. Konia nie będzie.
- Tato!- zaprotestował Jacek.- Jak to kowboj bez konia? A jak ściągniesz posiłki do zagrożonego fortu, odbijesz z rąk złoczyńców uprowadzony dyliżans, w biegu wskoczysz do pociągu?! Bez konia nie da się!
Pan Serafin Kurczak był bliski załamania. Syn dostrzegł to, czego on starał się nie widzieć, albo co najmniej pomijać milczeniem: smutny to kowboj bez konia. Ale czy Big John zawsze hasał na rumaku? Pamiętał go kroczącego z siodłem pod pachą.
- Pan Kielecki ma- przypomniał sobie.
- Ehe! Wyliniałego osła, który złamał nogę w cyrku i córka pana Edka odkupiła go za skrzynkę piwa! Tata, on nadaje się do Pinokio, a nie na prerię. Chcesz być, jak Kevin Costner czy Mel Gibson?!
- Nie, jak John Wayne!
Bo w „Duku” było wszystko, czego całe życie szukał. Choćby wzrost. Jego matka natura upośledziła i rzutem na taśmę pozwoliła dorosnąć do 172 centymetrów. Takiego Johna, to się każdy oprych bał. Nawet Natan Berdette nie odbił wrednego braciszka Joe, a jaką siłę miał szeryf: kuternogę, pijaczynę, rewolwerowca, dziewczynę i tych dwoje Meksykanów z saloonu. Co z tego, że po piętnastu latach awansowali go na mistrza zmianowego? Samego jego nazwisko budziło śmiech „na warstacie” . Kto miał poważać szefa o nazwisku: Kurczak? Żeby choć był „Kurczyk”, albo nawet „Kogut”. Ale Kurczak? I wcale go nie podnosiło na duchu, że prababka od strony matki była herbu „Ślepowron”. Znowu ta ornitologia. To było jakieś zoologiczne fatum! Garb, z którym Serafin Kurczak zmagał się od dzieciństwa. Zazdrościł siostrom. Te chociaż wychodząc za mąż pozbyły się balastu. Jedna nazywała się Nowakowska, a druga Cholewczyńska. Zniknęły w powodzi nazwisk. Tylko on kroczył przez życie, jak kurczak po podwórku, na którym buszował wściekły Burek, napastliwy kogut, rozindyczony indor, złośliwe stado gęsi i gospodyni z pogrzebaczem.
      Podszedł do szafy. Zdjął z wieszaka kamizelkę z tego garnituru, który miał ostatnio na pogrzebie teściowej Leokadii. W kieszonce wypłowiałej jesionki chował bezcenny skarb: gwiazdę. Gwiazdę szeryfa! Napis „sheriff” wytarł się trochę. Otarł blachę o kamizelkę. Kiedyś nawet ją polerował. To stąd powolny zanik czarnej farby we wgłębieniach liter. Przypiął ją do kamizelki. Po lewej stornie. Na wysokości serca. Był z niej dumny. Od niej wszystko się zaczęło. Wmawiał sprzedawcy i żonie, że to dla syna. Jak podrośnie, bo kiedy wchodził w jej posiadanie Jacuś nie miał nawet trzech miesięcy.. trudno, żeby coś takiego zawisło na śpioszkach niemowlaka. Potem z każdym dniem pojawiał się kolejny element stroju. Najtrudniej było żonie wytłumaczyć kupno butów i kapelusza. Że niby na ryby? No, to musiał jeszcze kupić wędki, spławiki i grzebać się w zwierzęcych odchodach w poszukiwaniu robali. Jak on tego nie lubił. Cierpiał, ale kopał. Był bliski omdlenia, ale pakował mady i tym podobne paskudztwo. Najgorsze z wszystkiego było towarzystwo Żulińskiego, tego starego pierdoły. Każda opowieść musiała zmierzać do jednego celu: bitwy pod Lenino! Na szczęście pan Bóg przypomniał sobie po siedmiu latach wspólnych wypadów na bagniejące jezioro o panu Kazku. Żona nawet była zadowolona, że ma go wreszcie w domu. Bo tyle jest do zrobienia. Nie rozumiał tylko po co, co tydzień musiał trzepać dywany, jakby nie było w domu odkurzacza. Czemu służyło regularne, dwa razy w miesiącu, mycie okien? Masakra!...

 Pas uszył sobie sam. Pociął starą torbę ze świńskiej skóry, frędzle wypruł od wyblakłych kotar, które od dawna leżały zapomniane w składziku. Nawet paciorki wysupłał z przetartej kamizelki krakowianki, która przed laty nosiła bratanica Ula. W sumie wyszło z tego wszystkiego dzieło oryginalne, niepowtarzalne i bezcenne.
Pan Serafin Kurczak przypiął pas. Poprawił czy dobrze leży, a właściwie zwisa na lewe biodro. Związał dwa sznurowadła wokół nóg. Jacek podał mu rewolwery.
- Tato! Wyglądasz bosko! No, normalnie, jak szeryf z...
- Z Toombston! – dokończył za niego. Też się sobie podobał. Przygładził nieistniejący wąs. Szybko zzuł kapcie, a Jacek podał mu buty. Wciągnął je ze zwinnością dwudziestolatka. Stuknął obcasami! Naprawdę był szczęśliwy! Wyglądał, jakby urwał się z planu Howarda Hawksa czy Johna Forda.
- Jacek! Tytoń!
Chłopiec rzucił się do komórki. Przyniósł zakurzony skórzany woreczek. Pan Serafin Kurczak odwiązał sznureczek. Tabaka już lekko zwietrzała, ale dało się jeszcze wyczuć jej charakterystyczny zapach. Wziął garść machorki i wcisnął w usta. Zaczął ja przeżuwać. Prawdziwy kowboj tak robi. Nawet Jacek to wiedział. Tyle, że mu nie smakowało. Ale przecież oni też spluwali z naruszeniem wszelkiej etykiety. To i on, Serafin Kurczak, splunął siarczyście na dywan, wystany za Polski Ludowej przed GS.
Najgorsze, to było... picie. Wodę ognistą wyciskaną z kaktusa postanowił zastąpić zwykłą, krajową „Stołową”. Miał jeszcze chyba ze trzy butelki zapasu z chrzcin Jacka. Taki był z niego alkoholik. Kiedy odchodził na emeryturę, to nikomu nie postawił nawet nędznej ćwiartki litra. Ale że dookoła miano go za dziwadło, więc jakoś obyło się bez większych wymówek i pretensji!....
- Łyski!- krzyknął do lustra.
- Tato, ale to się wymawia...- próbował językowej ingerencji Jacek, ale ojciec go nie słuchał.
- Nieważne!- uciął krótko. Butelka była wsunięta za szafę, zaraz za pułapką na myszy. Oczywiście żaden gryzoń nie dał się na nią nabrać. Sterczała tam, jak potwór z rozdziawioną gębą z wywingowanym
kawałkiem serca kortowskiego. A może po prostu Pixi i Dixi, jak je
pieszczotliwie nazywał na cześć animowanych bohaterek bajek sprzed lat, wyniosły się i buszują po domostwie Napierały spod 11 a. Odkorkował butelkę i pociągnął porządnego łyka. Pewnie, że się zakrztusił. Jacek rzucił się do ratowania rodzica. Bił bez opamiętania w ojcowskie plecy, aż echo niosło się po całym domowym metrażu.
- Dobrze, dobrze! Nie trzeba!- bronił się przed nadmierną troskliwością jedynaka. Jakoś nie wierzył w szczerość tych odruchów, raczej widział w tym doskonałą okazję do wypracowania techniki sztuk walki... Jacek nie był tak wytrwały, jak on. Na jakie to już kursy go nie zapisywał. Było dżudo, zapasy, karate, taekwondo, a raz nawet chciał dźwigać ciężary. Nie, to co on! Konsekwentny. Konkretny. Robaczkową pracą dochodził do celu.

- Fasola! Nastawiłeś fasolę?!- zaniepokoił się.
- Już dochodzi, tato.
- Czerwona?!
- Najczerwieńsza, jaka była w sklepie. Malicka dziwiła się, że wziąłem pięć puszek.
- Po, co pięć puszek?- zdziwił się.- Przecież, to nie czasy PRL-u, kiedy rzucano towar raz na jakiś czas i nie wiadomo było, kiedy po raz kolejny to zrobią.
- Jak się ma, to się ma! Tata nie narzeka. W juki ojciec wsadzi.
Fasola! Faktycznie jego nozdrza zaczęły reagować na mdławy zapach dochodzący z kuchni. Tego mu trzeba było.
- Tylko nie przepal, Jack!
Jacek bardzo lubił, kiedy ojciec mówił do niego „Jack”. Czuł się wtedy dowartościowany. Od razu inaczej smakowała kolejna porażka na poprawce z chemii i polskiego, a co za tym idzie ponowna wizja powtarzania klasy drugiej. Wybiegł do kuchni w podskokach.
Serafin Kurczak był rozpromieniony, jakby udało mu się jednak odbić Alamo i odpędzić Santa Annę. Teraz zje porcję fasoli, a może dwie. Ponownie sięgnie po butelczynę i tym razem nie zakrztusi się. Był tego pewien, jak tego, że jednak Angie Dickinson nie rzuci w niego czarnymi rajstopami, które dopiero co zdjęła z kształtnych i powabnych kończyn...
Jacek wniósł garnek z fasolą, pod pachą trzymał metalową miskę. Inna być nie mogła. Łyżka była ciężka, stalowa. Usiadł przy stole. Jacek nałożył mu sporą porcję. Wciągnął zapach nosem. Bajka! Spełnienie marzeń! Jeszcze do tego stek? Ale sobie odpuścił. Przedrożyło by to jego nadszarpnięty budżet. Od kilku dni suszył na kaloryferze trzy plasterki bekonu. Właśnie Jacek, doskonale wtajemniczony we wszystko, położył trzy wysuszone plastry na rogu talerza.
- Smacznego!
Nie odpowiedział. Omiótł tylko wzrokiem spod ronda kapelusza dookoła pokój. Po czym wsunął w usta pierwszą partię fasoli. Szybko go rozgrzała. Była lekko nie dosolona i lekko twardawa, ale o to chodziło. Nie wyobrażał sobie, że mogło być inaczej. Podziw w oczach syna rósł z każdym machnięciem łyżki. Fasoli ubywało, kiedy pan Serafin Kurczak uniósł ku górze dłoń:
- Czy mi się zdaje? Czy czuję swąd palącego się ogniska?
- To ja tam w kuchni... dla nastroju... podpaliłem na metalowej tacy... kilka gazet... i tą ramkę po fotografii, co się w sobotę złamała...

Pomysłowość syna rozczuliła ojca. Spojrzał mu głęboko w oczy.
- Jestem z ciebie dumny, Jack!- klepnął go w ramię. Naprawdę był dumny. A już myślał, że z niego nic nie będzie.
Fasola smakowała. Zjadł. Odbąknął. Pociągnął łyk wódki. Zrobiło mu się słodko i miło. Na to liczył.
Najtrudniej było – uzbroić się. Winchester, teraz dwa colty. Piękna broń. Doskonale wyważona. Arcydzieła. Wsadzone do kabur stanowiły ozdobę jego męskości. Podniósł się znad pustego talerza. Karabin sprowadził w częściach na adres szwagra. Tolek tylko chciał za to zgrzewkę piwa. Kupił. Zaniósł. Miał. Inaczej to nie przeszłoby. Szwagier tyle dziwnych rzeczy sprowadzał, że jedna paczka więcej nie robiła różnicy. Rewolwery miały dotrzeć, kiedy żona pojechała „do wód”. I miał teraz komplet.
I nagle stała się rzecz nieprzewidywalna i druzgocąca. Pan Serafin Kurczak spojrzał na swoje kowbojskie buty, przeszedł się po pokoju. Z każdym krokiem bladł coraz bardziej.
- Tato. Dobrze się czujesz?- Jacek zaniepokoił się. Widział po minie, ruchach, że coś złego dzieje się z ojcem. Nie mógł pojąć, skąd taki nagły odpływ nastroju od euforii do cmentarnego przygnębienia.- Co się stało?!
Pan Serafin Kurczak zachwiał się nagle i gdyby nie błyskawiczna reakcja syna pewnie runąłby przed siebie.
- O...
- Tak, tato?
- Os...
- Nie rozumiem- Jacek zmrużył oczy.
Ojciec usiadł przy stole. Wyglądał, jak cudem ocalony obrońca Alamo. Oddychał ciężko, chaotycznie.
- Czy mam dzwonić po karetkę? Tata ma zawał, tak?
- Nie... nie... To nie to... To jeszcze... jeszcze gorsze...
- Co może być gorsze od zawału? Chyba tylko słuchanie Radia...
- Nie... nie... Nie bluźnij synu...
- To... To, co się dzieje? Śmierć tata zobaczył, czy babkę Leokadię.
- Tfu!- splunął.- Nie wywołuj ducha z zaświatów. Tego tylko brakowało. Gdyby to nie była twoja świętej pamięci babka... Ale o zmarłych nie wolno źle... Nie ciągnij mnie za język.- sapnął, jakby skończył wrzucanie dwóch ton koksu do piwnicy.
- To, co ja mam robić?
Ale zamiast usłyszeć odpowiedź ujrzał... płaczącego rodzica. Nic z tego nie rozumiał.
- John Wayne nie płakał!- chciał go przytulić, ale nie wiedział, jak to zrobić. Nigdy nie był w takiej sytuacji. Płaczący ojciec? To coś dla niego nienormalne. Prędzej uwierzyłby w randkę z Pamelą Anderson...- Co się stało, tato?
- Nie mam... O... o...
- O?!
- Ostróg! Kowboj bez ostróg?! To... to... jak „Rio Bravo” bez Johna Wayne’a.
Jack zrozumiał. Poklepał ojca po ramieniu. Niekompletny kowboj, to naprawdę nieszczęście, jak bitwa pod Grunwaldem bez dwóch nagich mieczy lub Bolek bez Lolka... Czuł, że i w nim wzbiera ból, rozgoryczenie i rozpacz...

 PS: Fotografie "udostępnione" z Facebooka Johna Wayne.

Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.