poniedziałek, stycznia 21, 2013
Dux - odc 8
I rzucił się z pięściami na leżącego. Dux
nie bardzo pojmował czego był świadkiem. Stąd nie wiedział czy
ma bronić swego dobroczyńcę. Raz tylko szczeknął.
- O!- krzyknął gospodarz izby.- Dam ci psa!
- Jakiego znowu psa?!- kipiał przybyły.- Może papugę? Baron miał papugę!
- Nie mam żadnej papugi! To... to... Kaiser!- szybko wyrzucił z
siebie napadany.- Pies myśliwski! Dostałem go od... od... samego...
Blüchera!
- A choćby i od sułtana tureckiego! Na co mi
to straszydło?!
- To... to... Panie
Weischllager! Litości! – zaczął błagalnie prosić.- Koń
mi padł pod Lipskiem. I tylko bystro, bystro krzyczeli!
- Co mi Hans za głupoty opowiada?! Koń stoi u
ganku.
- Tak?
- Jak do jutra nie ujrzę moich pieniędzy, to
tu przyjdzie Beger! A Hans wie, jak Beger rozmawia z takimi, jak wy!
- Litości panie Weischllager! On mego szwagra
Jurgena tak obił, że...
Ale tamten już nie słuchał. Dux widział,
jak zamaszystym krokiem przeszedł przez izbę i trzaskając drzwiami
opuścił ją. Zostali sami. Dux bacznie przyglądał się
gospodarzowi izby. Potargana czupryna przypominała bezładny stóg
siana. Markotna mina nie zwiastowała niczego dobrego. Widać wizyta
pozostawiła go w nie najlepszym humorze. Ale patrząc na Duxa gęba
rozpogodziła mu się:
- No, co się tak gapisz?!- przemówił do
niego.- Pana Weischllagera mamy z głowy. On nie wie, że mam we
Frankfurcie szwagra Joachima Weissa. No to sobie tam pojedziemy. I
tyle będzie nas widział. I swoje pieniądze!
Dux pokiwał głową, jakby rozumiał, co ten
do niego mówił.
- Wielka mi rzecz!- burczał pod nosem.- Tych
kilka talarów.
Szybko zaczął się krzątać po izbie i
wrzucać do dużego, płóciennego worka jakieś drobne sprzęty.
Zdjął nawet ze ściany mały obrazek przedstawiający młyn na tle
zachodzącego słońca i wsunął do niego. Pokręcił się jeszcze
po izbie i stwierdziwszy, że wszystko, co cenne zabrał już,
otworzył frontowe drzwi.
- Tylko zaprzęgnę konia!
I zniknął za drzwiami. Dux poszedł w jego
ślady.
Gospodarz zakładał akurat orczyk. Wóz, jak
poprzedniego dnia pełen był najróżniejszych rupieci. Z tą
różnicą, że starannie przykryto je słomianą matą. Wyglądało
na to, że wiozący chce ukryć swoją zdobycz przed oczami
ciekawskich. Rzucił jeszcze na sam wierzch połamane koło i
spokojnie siadł na koźle. Dux wyczekiwał na progu. Nie wiedział,
jaka będzie kolejna komenda. Gospodarz popatrzył w jego kierunku:
- Ty mi tu Kaiser nie mędrkuj!- powiedział do
niego.- Chata, jak chata. Niech ją sobie Beger pozamiata! Ja nie mam
zamiaru skończyć, jak szwagier Jurgen. Wojna! To mi się lepiej
wroga bać skąd by nie przyszedł, a nie osiłka pana Weischllagera!
Dla Duxa cała to ludzka przemowa miała jeden
sens: ruszamy dalej. I faktycznie – gospodarz zaciął konia i
ruszyli na zachód.
Mijali wsie i jakieś miasteczko. Nikt nie
interesował się ich tułaczką. Takich, jak oni było wielu. Mijali
jakąś staruszkę, która ciągnęła za sobą niewielki wózek, w
którym siedziała mała dziewczynka. Mijał ich tabor kilku wozów
cygańskich. Raz czy drugi natknęli się na patrol czarnych huzarów.
Na ogromnych czapach mieli umieszczone trupie czaszki ze
skrzyżowanymi piszczelami. Nikt ich nie zatrzymywał. Pod wieczór
dostrzegli przewrócony wóz i lamentującą kobietę. Ale jej nie
pomogli. Gospodarz tylko śmignął batem, pogardliwie spojrzał na
rozbitków i ruszył dalej. Niewiele go oni obchodzili. Dux tylko ze
smutkiem patrzył na małego, brudnego chłopca, który jedną ręką
rozcierał obolałe kolano, a w drugiej trzymał ogromną pajdę
chleba.
Przed nocą nie dotarli jeszcze na miejsce.
Rozbili się na niewielkiej polanie. Po chwili ogień rozbłysnął
na małym ognisku. Iskry muskały niewielki garnek zawieszony na
żerdzi. Dux patrzył, jak jego kompan wrzucał drobiny mięsa do
gotującej się wody, jakąś zieleninę. Jemu rzucił podeschniętą
kość.
- Poczekaj, jak dojedziemy do mego szwagra
Joachima!- zapewniał dorzucając garść chrustu do ognia. Otarł
spocone czoło.- On jest kowalem! Macha młotem, jak nasz Blücher szablą. Takiego by na wojnę wysłać, to nie byłoby żadnego tam
Austerlitz czy Jeny! On jeden, sam o!- wzniósł do góry pięść
ściśniętą w kułak.- wziąłby Francuzów z tych ich Napoleonem i
zdusił jednym palcem.
Dux niewiele sobie robił z jego gadulstwa.
Objadał rzuconą kość. Zęby ślizgały się po niej. Mięsa tam
wiele nie było. Rozgryzł ją i zaczął wylizywać szpik. Nic
innego dla niego nie istniało. Ułożył się koło ogniska. Zaczęły
do niego wracać obrazy minionej tułaczki. Wszystko mieszało się.
Nie potrafił tego uporządkować. Raptem poderwał się i nie
wiedzieć dlaczego zaczął przeraźliwie wyć. Było w tym tyle bólu
i goryczy, jakby skomlał nad grobem przyjaciela. Nikt go nie
uciszał. Monotonne chrapanie oznaczało, że człowiek, do którego
przystał smacznie zasnął.
Musieli zbliżać się do celu swej podróży,
bo mężczyzna radośnie zaciął konia. Łypał też na Duxa swymi
dużymi oczami. Aż się do niego uśmiechał. W końcu wizja
spotkania szwagra-kowala musiała wiele dla niego znaczyć. Pewne
bezpieczeństwo? Koniec udręki?
Zjechali z głównego traktu. Koń zaczął
strzyc uszami. Nie wzbudziło to żadnej reakcji u powożącego. Dux
jednak też zaczął niespokojnie chwytać wiatr. Ten zapach
zaniepokoił go. Wybiegł przed wóz. Stanął na drodze i zaczął
szczekać.
- Co chcesz, Kaiser?!
Stał w miejscu i dalej szczekał.
- Kaiser do mnie!- zaczął go wołać z kozła
mężczyzna.
Dux ruszył się z miejsca, ale nie w kierunki, z którego
wołano go. Pobiegł do przodu. Wóz potoczył się za nim. Widok,
który ujrzeli przeraził ich: spalony dom i coś, co kiedyś musiało
być kuźnią. Mężczyzna zeskoczył z wozu i rzucił się w
kierunku zgliszczy. Dux patrzył na smutny obraz: zrozpaczony
człowiek ogarniał przerażonym wzrokiem upiorne zgliszcza.
- Marta!... Marta!... Joachim!...- krzyczał, a
głos roznosił się dookoła głuszy.- Joachim!... Frycek!...
Frycek!...
Przystanął nad czymś. Upadł na kolana. Nie
płakał. Wył z rozpaczy. Spod spalonej belki wystawała mała
rączka. Zaczął odrzucać spaleniznę. Rozpoznał siostrzeńca.
- Frycek! Nie! Na litość boską, nie!
Dux rozgrzebał łapą pogorzelisko. W popiele
leżało coś, co wcześniej mogło być medalionem lub krzyżem. Na
jego szczekanie łkający mężczyzna nie reagował. Dux sięgnął
zębami po to coś. Delikatnie uniósł i położył przed mężczyzną.- Marta!- wydusił z
siebie przez łzy.
Dux czuł grozę zdarzenia. Zaczęło do niego
wracać, że przecież dookoła trwa wojna. Wojna, o której już
zapominał. Dawno nie widział żołnierzy, nie słyszał huku armat.
Pamiętał jednak obrazy okrucieństw, smutku. Podniósł łeb ku
górze, jakby chwytał wiatr. Odzywał się w nim duch psa gończego.
Płaczący nad pogorzeliskiem człowiek wzbudzał w nim odruch
litości. Nie chciał jednak tego okazywać. Powoli wycofał się. I
nie patrząc na okrutne miejsce, które kiedyś było kuźnią i
domem kowala pognał przed siebie.
Wyglądało, jakby uciekał przed samym sobą.
Nie chciał widzieć łez człowieka, a tym bardziej czuć swądu
spalenizny, oglądać spopielonych szczątków. Gnał przez pole,
jakby od tego zależało jego życie lub jego pana. Właśnie, pana?
Nie tylko zacierał mu się obraz wszędobylskiej wojny, ale i
starego pana. Roberta?
Zmierzchało, kiedy na dobre zwolnił. Nawet
nie zwrócił uwagi, kiedy zagłębił się w lesie. Na starym
uroczysku dostrzegł kilka pstrokato pomalowanych wozów, grupkę
mężczyzn i kobiet krzątających się przy ogniu, i kilkoro dzieci
zbierających chrust. Bacznie ich obserwował. Jakaś starsza kobieta
na kogoś doniośle krzyczała, wymachując przy tym rękoma. Dux
nawet nie zauważył, jak od tyłu zaszedł go ktoś i rzucił się
na niego silnie przytrzymując. Próbował uwolnić się spod
ciężkiego uścisku, ale nie miał na to sił.
- A mam cię!- krzyczał ktoś nad nim
ochrypłym głosem.
(c. d. n.)
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.